Cicha Noc, Śmierci Noc (2025) – recenzja filmu. Dexter w stroju Mikołaja - remiks, o który nikt nie prosił
Ponoć w 1984 roku oryginalna „Cicha Noc, Śmierci Noc” wywołała istną moralną panikę, doprowadzając do protestów rozjuszonych matek i zdjęcia filmu z afisza, tylko dlatego, że ktoś ośmielił się włożyć siekierę w dłonie ukochanego brodacza w czerwonym płaszczu. Dziś, w erze post-Terrifiera, gdzie Art the Clown dekonstruuje ludzką anatomię z finezją rzeźnika na amfetaminie, tamto oburzenie wydaje się niemal rozczulające.
Mamy rok 2025, a „świąteczny slasher” to już nie transgresja, lecz zatłoczony subgatunek, w którym o uwagę walczy każdy producent. Mike P. Nelson, reżyser znany z rewizjonistycznego podejścia do horroru, postanowił wjechać w ten komin z dużym impetem. Problem w tym, że w swoim worku przyniósł zbyt wiele pomysłów naraz, a większość z nich wygląda na chybione koncepcyjnie. Mike P. Nelson to twórca z ambicjami, co udowodnił już przy polaryzującym reboocie „Drogi bez powrotu”. Gość ewidentnie cierpi na twórczą alergię na proste odtwarzanie schematów, co w teorii należy chwalić. W praktyce jednak recenzowany dzisiaj film przypomina narracyjnego Frankensteina, zszytego z niepasujących do siebie organów. Zamiast soczystego, bezpretensjonalnego slash-festu, otrzymujemy dziwaczny, gatunkowy amalgamat. Reżyser wrzucił do blendera motywy z „Dextera” (seryjnego mordercy z kodeksem moralnym), serialowego „You” (czyli toksyczną obsesję), a nawet komiksowego „Venoma”, podlewając to wszystko sosem taniego melodramatu rodem z popołudniowych pasm telewizyjnych.
Głównym bohaterem ponownie jest Billy Chapman (w tej roli Rohan Campbell, którego fani gatunku mogą kojarzyć, i wciąż przeklinać, za kontrowersyjną rolę Coreya w „Halloween Ends”). Traumatyczny motyw główny historii pozostaje bez zmian - mały Billy jest świadkiem, jak Mikołaj masakruje jego rodziców. Jednak Nelson dokonuje tu istotnej wolty. Jego Billy nie jest bezmózgą maszyną do zabijania, reagującą furią na widok czerwonego kubraka. To postać skrojona na modłę współczesnego antybohatera – udręczony mściciel z moralnym kompasem, który eliminuje wyłącznie „niegrzecznych”. Co więcej, jego działaniami steruje wewnętrzny głos – „Charlie” (duch poprzedniego mordercy), który niczym Mroczny Pasażer lub pasożytniczy symbiont, wskazuje cele i domaga się krwawej ofiary w ramach makabrycznego kalendarza adwentowego. Brzmi to skomplikowanie? Bo takie jest. I niestety, ta nadbudowa psychologiczna często ciąży prostej, w założeniach, fabule.
Miłość w czasach zarazy (i siekiery)
Film cierpi na klasyczny syndrom przeładowania. Twórcy próbują jednocześnie zadowolić fanów gore, dodać psychologiczną głębię, a nawet przemycić pełnoprawny wątek romantyczny. Billy trafia do sennego miasteczka Hackett, gdzie jego serce zaczyna bić szybciej do Pameli (Ruby Modine). Dziewczyna, jak się okazuje, też ma swoje demony – konkretnie zdiagnozowane wybuchowe zaburzenie osobowości, co ma tworzyć między nimi jakąś pokręconą, toksyczną więź dwojga zepsutych ludzi.
Trzeba oddać sprawiedliwość, że chemia między Campbellem, a Modine jest wyczuwalna i aktorsko ten duet wypada bardzo dobrze. W mojej ocenie jednak problem leży w tonacji. W filmie o morderczym Mikołaju, widz podświadomie oczekuje dekapitacji i kreatywnych zgonów, a nie psychoterapii dla par i przeciągłych spojrzeń. No nie jest tak? Ja się nastawiłem na totalną, bezmózgą rzeź i w sumie gdybym dostał tylko to, nawet czułbym się usatysfakcjonowany. Niestety, w obecnej formie narracyjne zawieszenie między krwawym thrillerem, a sentymentalną dramą sprawia, że napięcie podczas filmu drastycznie siada. Są momenty, gdy zamiast budowania klimatu grozy, otrzymujemy festiwal smęcenia o traumie, co może wystawić na próbę cierpliwość fanów gatunkowego mięsa.
Nie oznacza to jednak, że seans jest kompletną stratą czasu – wręcz przeciwnie. W momentach, gdy Nelson przestaje bawić się w domorosłego psychologa i przypomina sobie, że kręci rasowy horror, potrafi dostarczyć pierwszorzędnego widowiska. Absolutnym popisem jest tu sekwencja pacyfikacji neonazistowskiej imprezy, która słusznie stała się wizytówką promocyjną filmu. Oglądanie, jak nasz antybohater dokonuje brutalnej deratyzacji brunatnej hołoty w rytm metalowych riffów, to czysta poezja dla każdego fana takich klimatów. Jest w tym jakaś perwersyjna, niemal plemienna satysfakcja – klasyczna „grzeszna przyjemność”, gdzie kicz miesza się z ekranową furią, a duch kina klasy B lat 80. unosi się nad całością niczym dym z rozgrzanej lufy. Twórcy dorzucają do tego pieca jeszcze garść prezentów dla wiernych widzów, serwując w idealnym momencie nieśmiertelne „Garbage Day!” – mrugnięcie okiem, które zrozumieją tylko prawdziwi weterani serii.
Niestety, zaraz po tych przebłyskach wracamy do szarej rzeczywistości ograniczeń budżetowych. Cicha Noc, Śmierci noc momentami wygląda po prostu tanio. Co gorsza, w dobie, gdy wspomniany Terrifier przesunął granice pokazywania przemocy na ekranie, Nelson często decyduje się na bezpieczne cięcia montażowe. Wiele zabójstw dzieje się poza kadrem, kamera ucieka od "mięsa" w kluczowych momentach, co dla fanów slasherów jest grzechem kardynalnym. Wygląda to tak, jakby twórcy chcieli zjeść ciastko (zrobić slasher) i mieć ciastko (uzyskać niższą kategorię wiekową lub zaoszczędzić na efektach).
Odświeżona wizja Nelsona ewidentnie aspiruje do miana kina z drugim dnem. Reżyser sili się na dekonstrukcję mitu, próbuje igrać z konwencją i wplatać między wiersze autotematyczną dysputę o naturze przemocy. Niestety, cały ten misterny plan wykłada się na braku artystycznej konsekwencji. Otrzymujemy film, który utknął w bolesnym szpagacie: z jednej strony chce być bezkompromisową, krwawą jatką dla widzów o mocnych żołądkach, z drugiej – bezpiecznym, wygładzonym produktem skrojonym pod algorytmy platform cyfrowych. Billy w wersji „morderca z sumieniem” to pomysł intrygujący na papierze, ale w moim odczuciu, w ekranowej praktyce kompletnie nie działa. Odbiera bowiem postaci to, co kluczowe – aurę nieobliczalnego zagrożenia, która stanowiła paliwo napędowe oryginału.
Mimo niewątpliwych mankamentów, dla entuzjastów gatunku jest to pozycja, którą można odhaczyć bez bólu zębów. Film nie obraża inteligencji odbiorcy z taką bezczelnością, jak robiły to niesławne kontynuacje z lat dziewięćdziesiątych, a Rohan Campbell wykonuje tytaniczną pracę, by nadać swojemu bohaterowi choć odrobinę psychologicznej wiarygodności. Całość przypomina jednak klasyczny, nietrafiony prezent pod choinką. Pudełko lśni, wstążka kusi, marka jest rozpoznawalna, lecz po zerwaniu papieru okazuje się, że w środku znajdujemy kolejną parę skarpet. Może i mają nieco bardziej ekstrawagancki wzór, ale to wciąż tylko skarpety. Seans do jednorazowego spożycia, o którym zapomnicie jeszcze przed uprzątnięciem świątecznego drzewka.
Atuty
- Rohan Campbell jako Billy - aktor wyciąga z tej postaci więcej, niż zapisano w scenariuszu, tworząc wiarygodny portret zwichrowanego antybohatera
- Jest kilka sekwencji w tym filmie, które dają czystą, grindhouse’ową satysfakcję (i podkreślam też świetny soundtrack)
- Szacunek za próbę zrobienia czegoś nowego i zerwanie z prostym odtwarzaniem oryginału z 1984 roku
- Wątek romantyczny, choć dziwaczny, jest zagrany na niezłym poziomie dzięki Ruby Modine
- Nawiązania do oryginału (słynne "Garbage Day!") i puszczanie oka do wielbicieli serii
Wady
- Film nie może się zdecydować, czy chce być brutalnym slasherem, romansem, czy nadprzyrodzonym thrillerem
- Kamera zbyt często ucieka od brutalnych detali, co w tym gatunku jest rozczarowujące (szczególnie w porównaniu do konkurencji)
- Fabuła jest czasem zbyt absurdalna, trochę przerysowana, a niektóre wątki w mojej ocenie kompletnie nie mają sensu
- Momenty przestoju i skupienie na relacji romantycznej wybijają z rytmu i osłabiają napięcie
- Przez uczynienie z Billy'ego postaci pozytywnej, film traci element strachu i zagrożenia
Cicha Noc, Śmierci Noc to ambitna, ale nierówna próba reanimacji kultowego tytułu. Reżyser Mike P. Nelson porzuca prostotę slashera na rzecz psychologicznego thrillera z elementami nadprzyrodzonymi i czarnej komedii. Choć pomysł na Billy'ego jako mściciela a'la Dexter jest intrygujący, a scena masakry na zlocie neonazistów dostarcza gatunkowej frajdy, film grzęźnie w nadmiarze wątków i niepotrzebnym sentymentalizmie. To solidny średniak, który próbuje być mądrzejszy niż ustawa przewiduje, zapominając, że w Święta czasem po prostu chcemy zobaczyć, jak Mikołaj robi porządek siekierą, bez zbędnej psychoanalizy.
Przeczytaj również
Komentarze (3)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych