
Superglina powraca! Jak dziś wspominamy kontynuację wielkiego hitu science fiction z lat 80’
35 lat temu premierę miał “Robocop 2”. Wyczekiwany przez wielu sequel do arcydzieła Paula Verhoevena z 1987 roku, który w znakomity sposób połączył humor z brutalnością, tworząc widowisko, które prócz czystej rozrywki oferowało również ważką refleksję na temat współczesności. Film okazał się również sporym sukcesem w box office, więc nic dziwnego, że przedstawicielom Orion Pictures od początku przyświecała dobrze znana myśl o kuciu żelaza póki gorące.
Ogromne problemy finansowe Orion Pictures w ostatnich dekadach XX wieku nie były żadną tajemnicą. Trudno jednak - zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy - dociec, dlaczego w zasadzie ta zasłużona dla kinematografii firma wpadła w aż tak wielkie tarapaty. Jeszcze w 1986 roku wielkim hitem Orion okazała się niepozorna komedia “Powrót do szkoły”, która zarobiła ponad 91 milionów dolarów, a już rok później najczęściej dyskutowaną premierą okazał się “Robocop” Paula Verhoevena; nie tylko chętnie oglądany w kinach, ale radzący sobie równie dobrze na rynku VHS. Nic więc dziwnego, że poszukujący szansy na kolejne odbicie od dna szefowie wytwórni mocno naciskali na scenarzystów pierwszego filmu, by ci bardzo szybko zabrali się za realizację sequela. Choć początkowo ani Edowi Neumeierowi ani Michaelowi Minerowi, podobnie zresztą jak producentowi Johnowi Davisonowi, zajętemu wówczas perspektywą realizacji “Dicka Tracy” Warrena Beatty, wcale nie uśmiechał się powrót do mrocznego Detroit, ostatecznie scenarzyści zabrali się za to zadanie z dużym zapałem.
Efektem ich działań okazał się ambitny projekt, początkowo zatytułowany “The Corporate Wars”, umieszczający dobrze znanego bohatera w zupełnie innej rzeczywistości. Już na początku filmu Robocop otrzymuje powiadomienie o napadzie na bank, ale tym razem nie udaje mu się pojmać sprawców. Ci bowiem byli dobrze przygotowani na spotkanie z nim. Superglina przegrywa starcie, zostaje doszczętnie rozbity, a do życia powraca dopiero 25 lat później, budząc się w całkowicie odmiennym świecie. Stany Zjednoczone przemianowano na AmericaPlex — państwo w stu procentach kontrolowane przez korporacje. Bogata część społeczeństwa zamieszkuje tzw. plexy, zbudowane w miejscu dawnych miast, podczas gdy biedota tłoczy się w okolicznych slumsach. W tle rozgrywa się walka pomiędzy wielkimi firmami o przejęcie kontroli nad krajem, a nasz bohater staje się użytecznym narzędziem, które może przesądzić, kto zwycięży w tej batalii.




Jak widać, skrypt duetu Neumeier–Miner był niezwykle ambitny. Choć gdzieniegdzie wspominano, że spodobał się niektórym przedstawicielom Orion Pictures, większość uznała, że jego realizacja byłaby zbyt kosztowna i wymagałby on poważnych przeróbek. Na przeszkodzie stanął jednak, w 1988 roku, trwający aż 153 dni strajk scenarzystów. W jego wyniku obaj artyści musieli pożegnać się ze stanowiskami, gdyż zerwali wcześniej wypracowane porozumienie. Tuż przed odejściem sam Neumeier polecił szefostwu firmy — jako potencjalnych scenarzystów — dwóch twórców komiksowych: Alana Moore’a i Franka Millera. Moore odmówił od razu, nie mając najmniejszej ochoty na rozpoczynanie kariery filmowej. Drugi z nich przyjął jednak propozycję, mając już w dorobku chwaloną, mroczną i realistyczną komiksową wersję opowieści o Batmanie, w której pięćdziesięciopięcioletni Bruce Wayne mierzy się nie tylko z odwiecznymi rywalami, ale również z policją i rządem USA.
Kto panu to tak spartolił?!

Zgodnie z przewidywaniami, scenariusz Franka Millera okazał się niezwykle mroczny, wręcz nihilistyczny. Jego pierwszy draft był znacznie mocniej wymierzony w kulturę korporacyjną niż to, co ostatecznie zobaczyliśmy na ekranie. Wiele elementów opierało się na ironii i grotesce, wykorzystującej media, reklamę oraz korporacyjną propagandę. Sam Jon Davison mocno chwalił ten tekst za realistyczność, humor i liczne odniesienia polityczne. Niestety, przedstawiciele dystrybutora uznali, że scenariusz jest nie do przełożenia na ekran, i zdecydowali o zatrudnieniu Walona Greena. Jego zadaniem było przepisanie tekstu oraz rezygnacja z wielu pomysłów Millera. Kluczowe przy tworzeniu sequela okazało się to, że Orion zapewnił sobie znacznie większą kontrolę nad tym, jak będzie wyglądał sam film — co później dało się zauważyć zwłaszcza w kompletnym ignorowaniu uwag innych członków ekipy.
Trudno było przypuszczać, że w tak trudnych warunkach do pracy nad kontynuacją mógłby powrócić Paul Verhoeven. W tym czasie był już zresztą zajęty rozwijaniem “Pamięci absolutnej”, dlatego nie było mowy o przejęciu przez niego funkcji reżysera. Początkowo typowany do tej roli był Alex Cox, który jednak zrezygnował, gdy tylko zobaczył, jaką katastrofą zakończyła się praca nad sequelem “Egzorcysty”. Davison zatrudnił więc Tima Huntera, znanego z filmu “W zakolu rzeki”. Ten jednak wycofał się na jedenaście tygodni przed rozpoczęciem zdjęć, ponoć nie mogąc znaleźć kompromisu między mroczną wizją obecną w “jedynce” a humorem, jaki proponował scenariusz Franka Millera. Ostatecznie sięgnięto po doświadczonego Irvina Kershnera, mającego już na koncie “Gwiezdne Wojny: Imperium kontratakuje”. Co istotne, twórcy temu bardzo odpowiadała wizja Millera i, wbrew zaleceniom producenta, podczas realizacji zdjęć ściśle współpracował on ze scenarzystą, usuwając wiele pomysłów Walona Greena na rzecz tych obecnych w pierwszym skrypcie Millera.
Do roli głównej przedstawiciele studia ponownie zakontraktowali Petera Wellera, choć sami nie byli do końca przekonani, twierdząc, że postać przez większą część filmu ukryta za wielkim hełmem mogłaby zostać zagrana przez każdego. Sam Weller również nie był entuzjastycznie nastawiony do powrotu, głównie z uwagi na kiepskie opinie dotyczące pierwszego scenariusza Neumeiera i Minera, który – jego zdaniem – był zbyt kreskówkowy. Ostatecznie zgodził się jednak na udział w projekcie, mogąc ponownie współpracować z Moni Yakinem, twórcą charakterystycznego sposobu poruszania się Robocopa w pierwszym filmie. Choć wizja Millera przypadła mu do gustu, aktor krytykował brak właściwego trzeciego aktu, w którym – jak uważał – zabrakło humanizmu, a wszystko sprowadzało się wyłącznie do bitwy dwóch maszyn. Tę końcówkę ostatecznie wymogli na twórcach przedstawiciele Orion Pictures. Tuż po premierze Weller mocno odciął się od filmu, w przeciwieństwie do Nancy Allen, która chwaliła współpracę z Kershnerem. Co ciekawe jednak, w 2010 roku, na kilka miesięcy przed śmiercią reżysera, aktorka zmieniła zdanie i ostro potępiła zarówno jego samego, jak i film, zarzucając mu brak inteligencji i humoru.
Nad kręconym tym razem w innym teksańskim mieście — Houston, znów udającym Detroit — filmem pracowali również znani z “jedynki” Phil Tippett i Rob Bottin, który jednak tym razem nie musiał już męczyć się z realizacją kostiumu. Choć na potrzeby sequela przygotował nowy model, w dużej mierze bazował on na tym, co udało się stworzyć wcześniej. Sporą różnicą między oboma filmami był sposób filmowania: obecnego na planie “Robocopa” Josta Vacano zastąpił Mark Irwin, który w przeciwieństwie do poprzednika używał konwencjonalnego oświetlenia. Dzięki temu kostium Robocopa prezentował się na planie w kolorze jasnoniebieskim, a wszelkie opalizujące barwy nakładano bezpośrednio za pomocą specjalnego proszku. Większy budżet pozwolił również na częstsze malowanie i polerowanie kostiumu, dzięki czemu zyskał on wygląd samochodu pokazowego — na czym szczególnie zależało Bottinowi.
Nikt nie jest zadowolony

“Robocop 2” zadebiutował w kinach w czerwcu 1990 roku, ostatecznie zarabiając 46 milionów dolarów z biletów kinowych i ponad 22 miliony z wypożyczeń na kasetach. Nie był to wynik daleki od osiągnięć filmu Paula Verhoevena, choć należy zauważyć, że tym razem mieliśmy do czynienia ze zdecydowanie droższą produkcją, szykowaną na dużo lepszy wynik finansowy. Krytycy również nie byli jej przychylni, doceniając wiele pomysłów, ale podkreślając brak pierwiastka humanistycznego, który uczynił pierwszy film tak oryginalnym widowiskiem. Film celnie punktował Roger Ebert, zauważając, iż scenariusz pełen jest dobrych, lecz nierozwiniętych pomysłów, a widowisku brak zogniskowania na jednym, wielkim temacie.
Już sekwencja otwierajaca film, prezentująca zdegenerowane Detroit, w którym perfidny złodziej zostaje błyskawicznie okradziony z tego, co zabrał biednej kobiecie toczącej po ulicy wózek z puszkami, jest znakomita i wyraźnie widać w niej rękę samego Franka Millera. Kapitalnie wypada też postać narkotykowego króla Caine’a, granego przez, jak zwykle świetnego w takich rolach, Toma Noonana. Sam aktor zresztą zaproponował, by uczynić z niego kogoś w rodzaju dawnego hippisa, którym sam niegdyś był. Świetnie prezentują się tu również sekwencje komediowe, takie jak działania przeprogramowanego Robocopa czy fantastyczna wstawka z wyjątkowo giętkim skrzypkiem, grającym klasyczne „Born to Be Wild” w programie młodego burmistrza, który wobec sprzedaży swego miasta korporacji OCP, ze wszelkich sił próbuje je uratować.
Całość jest jednak kompletnie rozchwiana. Już na początku, w scenie spotkania Murphy’ego z żoną, otrzymujemy namiastkę tego, co oferowała pierwsza część filmu, będąca według samego Verhoevena opowieścią o człowieku, który utracił świadomość, a następnie — już jako pół-maszyna — próbuje ją odzyskać. Dlaczego jednak nawiązanie do tej kwestii pojawia się dopiero pod koniec, w pojedynczym dialogu z ginącym, nastoletnim Cobem (brawurowo zagranym przez zaledwie 14-letniego Gabriela Damona, który z jakichś powodów nie zrobił później wielkiej kariery)? Trudno nie zgodzić się z malkontentami podkreślającymi miałkość trzeciego aktu, bo bitwa między Robocopem a zmechanizowanym Caine’em jest nudna, a jej stawka nie jest nawet do końca określona. Poczucie obcowania z produkcją zupełnie nieprzemyślaną potęguje samo zakończenie, które wygląda, jakby było obliczone na natychmiastową kontynuację.
Trudno zatem nie ulec wrażeniu, że mamy tu do czynienia z klasycznym przypadkiem zniszczenia całkiem nieźle zapowiadającego się filmu przez sprzeczne intencje kolejnych scenarzystów, a także przedstawicieli Orion Pictures, którym zależało przede wszystkim na znakomicie sprzedającym się produkcie, a ten — o ironio — we wszystkich swych odsłonach krytykował działania chciwych korporacji. Do realizacji kolejnej części „Robocopa” powrócono bardzo szybko, już bez Petera Wellera, ale znów z Frankiem Millerem w roli scenarzysty. Trzecia część serii okazała się łabędzim śpiewem dla samej firmy, która w końcówce 1992 roku ogłosiła bankructwo, przez co premiera tej odsłony nieco przesunęła się w czasie.
Przeczytaj również






Komentarze (4)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych