I Love LA (2025) - recenzja i opinia o 4 odc. 1 sezonu serialu [HBO Max]. Śmiech przez łzy w Mieście Aniołów
Los Angeles to nie miasto. To stan umysłu, to zbiorowa halucynacja, to cmentarzysko marzeń posypane brokatem i polane sojowym latte za dwanaście dolarów. Wydawałoby się, że o tej metropolii powiedziano już wszystko. Widzieliśmy ją oczami neurotycznych scenarzystów w „Pohamuj entuzjazm”, przez pryzmat męskiej, toksycznej brawury w „Ekipa”, czy wreszcie jako tło dla egzystencjalnych dylematów w „Niepewne”.
Czy w 2025 roku, w erze absolutnego przesytu treścią, potrzebujemy kolejnego serialu, który w jakimś sensie znajdziemy wyznanie miłości do Miasta Aniołów? Rachel Sennott jako cudowne dziecko amerykańskiej komedii niezależnej wchodzi do tego zatłoczonego pokoju i przewraca stolik z przekąskami krzycząc: „Tak, ale tym razem zrobimy to po mojemu”. I o dziwo ma rację.
Obejrzenie pierwszej połowy debiutanckiego sezonu „Kocham LA” („I Love LA”) jest jak przeglądanie TikToka o trzeciej nad ranem w stanie lekkiego upojenia alkoholowego. Jest chaotycznie, momentami nieznośnie, ale nie można oderwać od niego wzroku. HBO Max, decydując się na ten projekt, podjęło ryzyko wpuszczenia do swojego prestiżowego katalogu produkcji, która programowo odrzuca „prestiżowy” sznyt na rzecz nieco brudnej i luźnej estetyki, sprawiającej czasem wrażenie kręconej z ręki. Sennott, znana z brawurowych występów w kinie niezależnym, tutaj nie tylko gra, ale przede wszystkim dyryguje orkiestrą millenialsów i „zetek”, którzy próbują nadać sens swojemu życiu w cieniu wzgórza Hollywood. To nie jest laurka. To autopsja przeprowadzona na żywym, wciąż wierzgającym organizmie popkultury.
I Love LA (2025) - recenzja i opinia o 4 odcinkach 1 sezonu serialu [HBO Max]. Estetyka chaosu
Pierwsze, co uderza w „Kocham LA”, to absolutny brak szacunku dla klasycznej struktury narracyjnej, do której przyzwyczaiła nas telewizja w ostatniej dekadzie. Jeśli szukacie tutaj precyzyjnie rozpisanych punktów zwrotnych w piętnastej minucie odcinka, srodze się zawiedziecie. Serial Rachel Sennott przypomina raczej zbiór luźno powiązanych anegdot, impresji, czy wręcz skeczy rozciągniętych do formatu półgodzinnego odcinka. Czy to wada? W rękach mniej utalentowanego twórcy byłaby to katastrofa. Tutaj jednak owa „luźność” staje się głównym środkiem wyrazu. Forma idealnie koresponduje z treścią, a właściwie życiem bohaterów, które jest równie nieuporządkowane, fragmentaryczne i pozbawione wyraźnego celu.
Rachel Sennott, wcielając się w główną rolę, dekonstruuje fajnych młodych ludzi, którzy w teorii mają świat u stóp, a w praktyce toną w długach i emocjonalnej pustce. Serial bezbłędnie chwyta specyficzną estetykę roku, jaką jest era postinfluencerska. To już nie jest czas wystylizowanych zdjęć na Instagramie z 2018 roku. To czas brudnego realizmu, który jest tak samo wykreowany, jak wcześniejsza perfekcja. Bohaterki „Kocham LA” są świadome swojej autoprezentacji do granic absurdu. W jednej ze scen, która z pewnością przejdzie do historii gatunku, postać grana przez Sennott dostaje ataku paniki nie z powodu realnego zagrożenia, ale z powodu źle oświetlonego ujęcia w relacji na żywo. To satyra, owszem, ale satyra pisana skalpelem, a nie młotem.
Wizualnie serial balansuje na granicy lekko amatorskiego wideo kina. Operatorzy nie boją się prześwietleń, nieostrych ujęć, kamery drgającej w rytm nerwowych kroków bohaterów przemierzających Silver Lake czy Echo Park. Ta „niechlujność” jest jednak pozorna. Widać w tym głębokie przemyślenie i chęć oddania nerwowego pulsu miasta, które nigdy nie śpi, nie dlatego, że tak dobrze się bawi, ale dlatego, że boi się, iż jeśli zamknie oczy, zostanie zapomniane przez algorytm. „Kocham LA” w pierwszych odcinkach jawi się jako wizualny poemat o desperacji, ubrany w szaty komedii sytuacyjnej. To Los Angeles, które śmierdzi spalinami, tanimi perfumami i strachem przed porażką, a jednocześnie jest magnetyzujące i ociekające słońcem. Sennott udało się uchwycić ten paradoks.
I Love LA (2025) - recenzja i opinia o 4 odcinkach 1 sezonu serialu [HBO Max]. Między „Dziewczynami” a „Ekipą”, czyli nowa dynamika grupy
Nieuchronne są porównania do dwóch kultowych produkcji HBO - „Dziewczyny” (Girls) Leny Dunham i „Ekipa” (Entourage). Jednak „Kocham LA” nie jest prostym sumowaniem tych składników. Owszem, mamy tu grupę przyjaciółek, które - podobnie jak u Dunham - bywają egocentryczne, toksyczne i trudne do polubienia. Mamy też element branżowy jak spotkania z agentami. Jednak Sennott przesuwa akcenty w zupełnie inne rejony.
W „Dziewczynach” neurozy bohaterek były często wynikiem ich wewnętrznych niedojrzałości. W „Kocham LA” neuroza jest produktem środowiska. To bezlitosna machina Hollywood i mediów społecznościowych, gdzie te młode kobiety próbują jedynie zachować resztki godności (lub przynajmniej zasięgi). Relacje między bohaterkami w pierwszej połowie sezonu są nakreślone z niezwykłą precyzją. To przyjaźń szorstka, oparta na współzależności, a czasem wręcz na rywalizacji. Dialogi są szybkie, przeładowane popkulturowymi odniesieniami, ale pod tą warstwą ironii i cynizmu kryje się autentyczna potrzeba bliskości.
Co ciekawe, serial unika pułapki moralizatorstwa. Sennott nie ocenia swoich bohaterek za to, że chcą być sławne, że sprzedają swoją prywatność, że manipulują otoczeniem. Zamiast tego, z niemal antropologiczną ciekawością przygląda się ich zmaganiom. Widać to szczególnie w wątkach pobocznych, gdzie postacie drugoplanowe często grane przez wschodzące gwiazdy, wnoszą do serialu jakiś absurdalny humor.
I Love LA (2025) - recenzja i opinia o 4 odcinkach 1 sezonu serialu [HBO Max]. Era influencera i komedia dyskomfortu
Trzeci filar serialu to bezlitosna, czy wręcz chirurgiczna precyzja w diagnozowaniu współczesnych mediów. Wiele seriali próbowało ugryźć temat „ery influencera”, zazwyczaj kończąc na karykaturalnym obrazie pustych ludzi robiących sobie selfie. „Kocham LA” idzie o krok dalej. Pokazuje, że bycie influencerem (lub aspirującym do tego miana) to ciężka, niewdzięczna praca, wymagająca ciągłego performansu.
Sennott, która sama wyrosła z internetu, doskonale rozumie mechanizmy rządzące cyfrową sławą. Serial pokazuje zaplecze tego świata – negocjacje z markami, upokarzające współprace barterowe, strach przed „cancel culture”. Ale robi to w sposób niezwykle zabawny. Humor w „Kocham LA” często opiera się na cringe'u. Widz wije się na kanapie, patrząc, jak bohaterka próbuje wytłumaczyć starszemu producentowi, dlaczego jej mem o depresji jest sztuką. To humor inteligentny, wymagający od widza pewnej kompetencji kulturowej, ale jednocześnie na tyle uniwersalny, że bawi (i boli) każdego, kto kiedykolwiek próbował sprzedać cząstkę siebie wirtualnemu światu.
Czy śmiejemy się z postaci, czy z aktorki, czy może z samych siebie, którzy to oglądamy? Ta gra z widzem jest fascynująca. W połowie sezonu narracja zaczyna skręcać w nieco mroczniejsze rejony, sugerując, że pod tą błyszczącą powierzchnią kryje się prawdziwy dramat. Pytanie, czy bohaterki zdołają uciec z pułapki, którą same na siebie zastawiły, staje się głównym motorem napędowym fabuły.
Nie sposób nie wspomnieć o warstwie dźwiękowej. Ścieżka dźwiękowa to eklektyczny miks popu, hip hopu i nostalgicznych hitów z wczesnych lat 2000. Muzyka jest czasem stosowana jako ironiczny komentarz do tego co dzieje się na ekranie. Kiedy w scenie absolutnego upadku emocjonalnego słyszymy przesłodzony popowy kawałek to trzeba przyznać, że efekt jest piorunujący.
I Love LA (2025) - recenzja i opinia o 4 odcinkach 1 sezonu serialu [HBO Max]. Głos pokolenia czy chwilowy trend?
Pierwsza połowa sezonu „Kocham LA” to triumf formy i treści. To telewizja, która jest jednocześnie lekka i przytłaczająca, zabawna i smutna. Rachel Sennott udowadnia, że jest jednym z najważniejszych głosów swojego pokolenia. Stworzyła serial, który nie próbuje przypodobać się wszystkim. Jest specyficzny, głośny, momentami irytujący… i chyba dokładnie taki… jak Los Angeles.
Czy serial utrzyma ten poziom w drugiej połowie sezonu? To pytanie otwarte. Struktura „anegdotyczna” ma swoje granice i w pewnym momencie widz może zacząć domagać się konkretniejszej fabuły. Jednak na ten moment „Kocham LA” jest powiewem świeżości w skostniałym katalogu platform streamingowych. To nie jest kolejna produkcja stworzona dla „algorytmów”. To dzieło autorskie z krwi i kości. Z błędami i niedoskonałościami, które czynią je tylko bardziej ludzkim.
Jeśli „Seks w wielkim mieście” zdefiniował randkowanie dla pokolenia X, a „Dziewczyny” obnażyły millenialsów, to „Kocham LA” ma szansę stać się podręcznikiem stworzonym dla pokolenia Z, które wchodzi w dorosłość z telefonem w ręku i lękiem w sercu.
Atuty
- Nowe i świeże spojrzenie na „stary temat”
- Często śmieszny przez humor zażenowania
- Świetnie pokazuje, jak żyją lub chcą żyć influencerzy
- Fajny, chaotyczny, „brudny” styl kręcenia
- Aktorzy dobrze pasują do swoich ról
Wady
- Historia wydaje się być za bardzo zwariowana
- Starsi widzowie mogą go nie zrozumieć
- Dużo w nim ironii i złośliwości
- Zbyt duży chaos może z czasem męczyć
Nie jest to pozycja idealna, ani tym bardziej do bólu prawdziwa. W najbardziej sztuczny z możliwych sposobów i trochę paradoksalnie można ten serial zwyczajnie polubić.
Przeczytaj również
Komentarze (1)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych