![Tron Ares (2025) - recenzja filmu [Disney]. Kiedy Tron spotyka Terminatora](https://pliki.ppe.pl/storage/e8a7a7b7926f002d9548/e8a7a7b7926f002d9548.webp)
Tron Ares (2025) - recenzja i opinia o filmie [Disney]. Kiedy Tron spotyka Terminatora
„Tron Ares” miał być triumfalnym powrotem do kultowego w niektórych kręgach świata, którego początki sięgają lat 80. ubiegłego wieku. Po latach milczenia studio Disneya postanowiło raz jeszcze podłączyć nas do Gridu - tym razem z nowym bohaterem i nowym konfliktem.
Dla przypomnienia: „Ares” to trzecia już część serii, której start datujemy na 1982 rok i premierę pierwszego „Trona”, kontynuowaną w 2010 roku przez „Tron: Dziedzictwo”, sequel napędzany muzyką „Daft Punk”.
Przyznam szczerze, że nie miałem wielkich oczekiwań w stosunku do „Aresa” i być może dlatego… wyszedłem z kina usatysfakcjonowany. Bo choć wiele rzeczy dałoby się tu zrobić lepiej, to finalnie dostajemy blockbustera, który w sferze wizualnej i dźwiękowej to małe mistrzostwo świata. Niestety, nie idzie za tym scenariusz. Albo inaczej - idzie, ale do bólu przetartymi szlakami.




Tron Ares (2025) - recenzja i opinia o filmie [Disney]. Powrót do Gridu

Film Joachima Rønninga zrealizowano naprawdę z rozmachem. Produkcja zachwyca wizualnie już od pierwszych sekund. Kadry lśnią jak cyfrowe freski - każdy zdaje się zaprojektowany do powieszenia na ścianie galerii sztuki współczesnej. CGI jest tu dopracowane do granic możliwości, a praktyczne efekty - autentyczne dekoracje, kostiumy, fizyczne konstrukcje, neonowe światła przenikające realny świat - dodają temu wszystkiemu głębi. Świat jest tu na swój sposób dziwny, inny, ale w tym właśnie tkwi siła obrazu. Jednak najbardziej zachwycającym elementem filmu jest muzyka. Nine Inch Nails, z ich industrialnym brzmieniem, którzy zastępują elektroniczny vibe Daft Punk z „Dziedzictwa”. To odważna decyzja, ale jednocześnie największy atut „Aresa”. Ścieżka dźwiękowa jest surowa, ciężka, momentami przypomina trochę „Blade Runnera”, ale w bardziej agresywnej, pulsującej wersji. To zdecydowanie najmocniejszy element filmu i gwarantuję, że po seansie będziecie szukać kawałków jak ten poniżej w internecie.
Niestety, nawet genialna muzyka nie jest w stanie uratować dialogów, które często brzmią jak z generatora cytatów z podręcznika do etyki technologii. Fabularnie „Tron: Ares” przypomina przetworzoną wersję „Terminatora”. W centrum opowieści stoi Julian Dillinger - młody geniusz i moralny bankrut (Evan Peters), który po trupach dąży do celu, by dać swojej firmie (Dillinger Systems) militarną władzę nad światem. Tak - to przerysowany, stereotypowy antagonista. Julian tworzy Aresa, humanoidalnego „superżołnierza” granego przez Jareda Leto, mającego być najdoskonalszym systemem bezpieczeństwa, a zarazem narzędziem do zdobycia Kodu Trwałości. Póki co bowiem stworzone w wirtualnym świecie programy wytrzymują w naszym realnym świecie zaledwie 26 minut.
Tron Ares (2025) - recenzja i opinia o filmie [Disney]. Między światem kodu a ciałem

Tak się składa, że Kodu poszukuje też główny konkurent Dillinger Systems - firma ENCOM, której obecna prezes Eve Kim (Greta Lee) jest przeciwieństwem Juliana. Zamiast tworzenia wojennych systemów, chce wykorzystać Kod Trwałości, by tworzyć technologię dla dobra ludzkości - do leczenia raka i nakarmienia głodujących. Czarno-biały podział bohaterów jest tu więc dość wyraźnie naznaczony. Ze schematu wyłamuje się jedynie Ares, stworzony, by zabijać, ale mający w tej materii inne plany. Ares zaczyna bowiem myśleć i czuć. I w tym właśnie miejscu film mógłby rozkwitnąć - gdyby tylko miał odwagę naprawdę zadać pytanie o granice świadomości. Zamiast tego Rønning sprowadza ten wątek do serii wybuchów, pościgów i pseudofilozoficznych monologów, które brzmią jak kalki z klasyków science fiction. Jared Leto gra swoją rolę z chłodną precyzją, która w teorii pasuje do robota uczącego się emocji. Leto nie pozwala sobie na najmniejszy błysk szaleństwa czy ludzkiego błędu, ale w sumie to chyba dobrze, bo jego role czasami wypadały zbyt wyraziście - w negatywnym tego słowa znaczeniu. No dobra, ale co z tym Terminatorem?
Na to pytanie chyba już odpowiedziałem. Ares to wynalazek zaprogramowany, by zabić wyznaczony cel, który po drodze zaczyna jednak rozwijać własną świadomość i podejmować samodzielne decyzje. Skąd my to znamy? Eve Kim, szefowa ENCOM-u, zostaje z kolei sprowadzona do archetypu współczesnej Sarah Connor, chronionej przez zbuntowanego „cyborga”, którego ściga inny - ten zły - „cyborg” Athena (w tej roli Jodie Turner-Smith). Tak, to wszystko już było, tylko w innym filmie. „Ares” rzadko kiedy się zatrzymuje i rzadko kiedy daje widzowi oddech. To dwie godziny nieustannej akcji, która nie pozwala specjalnie rozwinąć się bohaterom. Akcji pełnej pościgów, walk, wybuchów, z rewelacyjnymi ujęciami kamer wywołującymi nie raz ciarki na plecach, ale jednak zaniedbującej narracyjne aspekty produkcji.
Tron Ares (2025) - recenzja i opinia o filmie [Disney]. Neonowy retro błysk

Jeff Bridges, legenda serii i jedyny aktor, który pojawia się we wszystkich częściach, dostaje zaledwie kilka minut ekranowego czasu. Cameo zamiast kontynuacji mitu. Widzowie, którzy oczekiwali duchowej klamry - wszak występ aktora był szeroko promowany - mogą poczuć się trochę oszukani. W dodatku wątki poboczne, jak relacja Eve z siostrą Tess i kryjąca się za tym tajemnica, czy konflikt wewnątrz Dillinger Systems, w który zaangażowana jest matka antagonisty, grana przez Gillian Anderson, są niestety ledwo zarysowane. Szkoda.
Film niespecjalnie też potrafi rozbawić widza - fakt, próbuje, głównie za sprawą Setha Floresa (w tej roli Arturo Castro), fajtłapowatego pomocnika Eve, ale efekt jest marny, a czasami wręcz żenujący. Trudno jednak „Aresowi” odmówić uroku. Widać tu tęsknotę za latami 80. - nie tylko w licznych odniesieniach do popkultury tamtej dekady (Ares słuchający Depeche Mode, rozbijanie się po mieście kultowymi autami z Audi Quattro na czele, wykorzystywanie starych komputerów i nośników danych), ale też w samej estetyce. Film wprost flirtuje z przeszłością, cytując ją z przymrużeniem oka. To gest w stronę wiernych fanów, ale też próba dotarcia do młodszej widowni, dla której retrofuturystyczny styl stał się synonimem czegoś wyjątkowego. stał się synonimem modnej kultury retro. I za to „Aresa” szanuję, bo robi to z klasą.
Twórcy filmu trochę zaryzykowali, wszak fabuła przenosi Grid do świata fizycznego, ale nie oszukujmy się - kiedyś musiało to w serii nastąpić. Zatarcie granicy między użytkownikiem a kodem jest więc tutaj siłą napędową filmu - i ja to kupuję. Momenty, w których Eve patrzy na Aresa nie jak na maszynę, ale odbicie własnych lęków, pokazują wręcz, jak scenariusz tego filmu mógł wyglądać, gdyby proporcje akcja/fabuła zostały lepiej zbalansowane. Choć mam wrażenie, że świadkami prawdziwych konsekwencji ukazanych tu wydarzeń będziemy dopiero w kolejnej części - wszak zakończenie pozostało otwarte.
„Tron Ares” to ostatecznie film oszałamiający wizualnie, imponujący dźwiękowo, ale scenariuszowo zaniedbany i bazujący na znanych kalkach - tyle że wrzuconych w inną stylistykę. Jeśli Wam to nie przeszkadza, będziecie bawić się w kinie bardzo dobrze.
Atuty
- Rewelacyjna ścieżka dźwiękowa - Nine Inch Nails dało radę!
- Wizualna i stylistyczna petarda
- Liczne nawiązania do lat 80., popkultury i klasycznego „Trona”
- Dynamiczna akcja, pełna pościgów, walk i wybuchów
- Wątek przenikania się świata cyfrowego z realnym
Wady
- Przewidywalny, bazujący na znanych schematach scenariusz
- Bohaterowie poboczni są ledwo zarysowani
- Niepotrzebne, bo słabe, sceny humorystyczne
- Na nieustannej akcji traci głębia fabularna
Zachwyca efektami, stylem i muzyką, ale zawodzi nieco pod względem fabuły. Mimo wszystko warto zobaczyć, zwłaszcza w IMAX-ie.
Przeczytaj również






Komentarze (7)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych