Skandalista James Gunn. O człowieku, który zreformował Legion samobójców

Skandalista James Gunn. O człowieku, który zreformował Legion samobójców

Dawid Ilnicki | 22.08.2021, 12:00

Spory sukces nowego “Legionu samobójców” okaże się zapewne początkiem końca problemów Jamesa Gunna. Twórca ten przeszedł długą drogę od realizowania wyjątkowo tanich filmów do statusu reformatora kina superbohaterskiego, który w ostatnich latach wpadł jednak w kłopoty, paradoksalnie związane z jego głównymi atutami: ciętym językiem i dość oryginalnym poczuciem humoru.

Informacja o tym, że za nieformalny sequel do wyjątkowo nieudanego “Legionu samobójców” Davida Ayera będzie odpowiedzialny James Gunn zelektryzowała widzów na całym świecie i to nie tylko tych z wypiekami na twarzy śledzących niekończącą się batalię Marvela z DC. Urodzony w St. Louis Amerykanin zawsze uchodził za jednego z oryginalniejszych twórców rozrywkowych, który w dodatku lubuje się w kreatywnym przetwarzaniu standardowych motywów superbohaterskich, co zresztą udowodnił już w swoich wcześniejszych filmach, sprzed pierwszych “Strażników Galaktyki”. Zadanie, które przed nim stanęło było jednak bardzo trudne, o czym zaświadczają choćby kręte koleje losu nowej produkcji.

Dalsza część tekstu pod wideo

Pierwotnie bowiem start prac nad drugim filmem z serii był planowany już na 2017 rok, w czym jednak przeszkodziło kilka czynników, spośród których najistotniejsza okazała się zapewne kompletna klapa produkcji Davida Ayera, właściwie powszechnie uznanej za wyjątkowo nieudaną. Zabrakło w niej zarówno spójnego pomysłu, jak i odrobiny szaleństwa, które powinno cechować opowieść o grupie komiksowych wyrzutków, walczącej z jeszcze większym niż oni złem. Porażka tego filmu sprawiła, że Warner Bros. postanowiło poszukać nowego reżysera, a na liście osób, z którymi rozmawiano byli m.in. Mel Gibson, Daniel Espinosa, Ruben Fleischer czy David Goyer.

Długo wydawało się, że faworytem do objęcia sterów przy produkcji nowego filmu jest Jaume Collet-Serra, który jednak ostatecznie zdecydował się na realizację “Wyprawy do dżungli”, a w przyszłości ma się zająć tworzeniem nowego filmu w świecie DC “Black Adam”. W końcówce 2018 roku wreszcie pojawiło się nazwisko Gunna, który został zatrudniony jako scenarzysta i potencjalny reżyser. Jak przystało na siebie od razu zaczął energiczną pracę nad kompletną przeróbką scenariusza do drugiego filmu, którego co ciekawe producenci nie potrafili nawet jasno określić mianem sequela czy też rebootu (nazywając ją po prostu “Legionem samobójców” Jamesa Gunna). To co ostatecznie zobaczyliśmy jest rzeczywiście tworem niezwykle specyficznym, polepionym z przeróżnych elementów, z którego jednak przede wszystkim przebija radość zabawy kinem, cechująca Jamesa Gunna od najwcześniejszych faz jego zainteresowania tworzeniem filmów. 

Nieodrodny syn Tromy

Skandalista James Gunn. O człowieku, który zreformował Legion samobójców

Urodzony w 1966 roku, w rodzinie irlandzkich imigrantów, i mający pięcioro rodzeństwa James od najmłodszych lat był zainteresowany tworzeniem obrazów. Jako swoje pierwsze i najważniejsze doświadczenie filmowe wymienia Gunn oglądane w dzieciństwie “Noc żywych trupów” i “Piątek, trzynastego”, wcale jednak nie akcentując obezwładniającego poczucia lęku, znanego niemal wszystkim, którzy obejrzeli straszny film w bardzo młodym wieku. Twórca bowiem wspominał przede wszystkim o pojawiającym się po seansach rzeczonych produkcji poczuciu, że ich realizacja wcale nie musiała być droga, a zatem nie pozostawała poza zasięgiem młodego człowieka obdarzonego wielką wyobraźnią. Kolejnym krokiem była zatem próba realizacji własnych, amatorskich produkcji, na które składają się pierwsze tanie filmiki o zombie, jakie 12-letni James kręcił wraz ze swym bratem, przy których wykorzystywali oni wszelkie porady dotyczące tworzenia odpowiedniej charakteryzacji czy tanich efektów specjalnych, wyczytane w kultowym magazynie “Fangoria”. 

Stąd niedaleko już było do współpracy na pół-profesjonalnych planach zdjęciowych, choć przyszły reżyser najpierw skończył lokalną uczelnię, a następnie studiował także na prestiżowym Uniwersytecie Columbia. Pobyt tam nazwał zresztą niezwykle drogą stratą czasu, nawiązując rzecz jasna do ogromnej kwoty pieniężnej jaką musiał zapłacić za rzeczone studia, które w gruncie rzeczy nie przygotowały go do przyszłej pracy. Przedstawicielom jego alma mater słowa te wyraźnie nie przypadły do gustu, bo do dziś raczej nie przyznają się, że Gunn studiował właśnie tam. W sumie trudno się temu dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę to, że przyszły reżyser dużo cieplej wypowiadał się o zupełnie innym miejscu, które jak się okazało ukształtowało go jako dojrzałego twórcę.

Mowa tu o (nie)sławnej, niezależnej wytwórni Troma, która na przełomie lat 80. i 90. stała się popularna, dzięki niezwykle specyficznym produkcjom, na czele z legendarnym “Toxic Avengerem”. Sam Gunn temu okresowi swej kariery poświęcił nawet książkę o wszystko mówiącym tytule: “All I Need to Know About Filmmaking I Learned from The Toxic Avenger”, którą napisał wraz z założycielem legendarnej firmy, Lloydem Kaufmanem, w wielu miejscach nazywając go swoim duchowym ojcem i człowiekiem, któremu zawdzięcza karierę. Po raz pierwszy Gunn pracował na planie filmu “Tromeo i Julii” z 1996, do którego napisał scenariusz. Dezynwolturę z jaką traktuje się w nim dziedzictwo Williama Szekspira doskonale wyraża nawet nie sam tytuł, ale pojawiająca się już w samym filmie przeróbka innego dzieła wspomnianego twórcy, czyli “Wiele kutasów o nic”.

Praca na planie kolejnych filmów pozwoliła, nadal dość młodemu twórcy, nie tylko zarobić całkiem niezłe pieniądze - nawet 400 dolarów na tydzień, co według samego Gunna było jak na Tromę ogromną kwotą, lecz także powoli uczyć się rzemiosła, na które składało się nie tylko pisanie scenariuszy, ale również przygotowywanie efektów specjalnych, wybieranie miejsc zdjęciowych, prowadzenie aktorów, czyli wszystko co moglibyśmy nazwać filmowym know-how kogoś, kto chce w przyszłości zostać reżyserem odpowiedzialnym za wszelkie elementy filmowego dzieła. Sam bohater przyznaje zresztą w wywiadach, że ma to swoje ciemne strony; tego typu podejście skutkuje bowiem chęcią kontrolowania absolutnie każdego aspektu produkcji. Niewątpliwie jednak wpłynęło ono już na kolejne, moglibyśmy powiedzieć “dorosłe”, projekty Gunna, które sprawiły, że stał się on sławny.

Wejście do mainstreamu

Mocno specyficzne poczucie humoru połączone z licznymi doświadczeniami w realizowaniu skromnych, acz efektownych produkcji było widoczne już w kolejnych dziełach Gunna, który jednak zaczynał od pisania scenariuszy. Pierwszym był ten do mocno nietypowego filmu superbohaterskiego “The Specials”, następnie przytrafił się jeszcze “Scooby Doo” w 2002 roku, a już dwa lata później wciąż całkiem młody scenarzysta mógł niejako zrealizować dziecięce marzenia pracując przy “Świcie żywych trupów”, którego był wielkim fanem. O filmie wypowiedział się sam George Romero, twierdząc, że jest to całkiem dobry film akcji, co oczywiście można rozumieć dwojako, ale autor skryptu do nowej wersji przyjął to jako komplement.

Przełomem okazał się rzecz jasna jego pełnometrażowy debiut reżyserski “Slither”, który był  najlepiej ocenianym przez krytyków przedstawicielem kina grozy od dziesięciolecia. Co ciekawe pierwotnie wcale nie planowano zwyczajowego seansu dla dziennikarzy, wytwórnia uznała bowiem, że nie ma on w tym wypadku żadnego sensu, bo pojawi się po nim wiele negatywnych opinii. Na ów pokaz nalegał jednak sam Gunn, który ostatecznie wygrał. Choć jednak recenzje w przeważającej większości chwaliły ten film, nie przełożyły się one na wpływy z box-office. “Slither” przy budżecie wynoszącym około 15 milionów dolarów zarobił bowiem niewiele ponad 12, a więc przyniósł stratę, która jednak nie była dla Universal Pictures wielkim problemem. Warto dodać, że w tym bawiącym się przeróżnymi nawiązaniami do historii gatunku horrorze zagrali Nathan Fillion i Michael Rooker, dwójka aktorów, która pojawi się w kilku kolejnych, bardziej znanych produkcjach naszego bohatera.

Kolejnym ważnym przystankiem w drodze na szczyt był rzecz jasna film “Super”, który w pełni pokazał talent do tworzenia nietypowych fabuł superbohaterskich. Główny bohater, grany przez Rainna Wilsona Frank Darbo, mimo iż nie posiada nadprzyrodzonych mocy i tak postanawia zostać super herosem, po tym jak jego żona porzuca go dla handlarza narkotyków. O tym niszowym filmie, który nie zarobił nawet miliona dolarów, zrobiło się przez moment głośno, do dziś jest on traktowany jako jeden z najważniejszych przedstawicieli wywrotowego kina rozrywkowego i zapowiedź pojawiania się podobnych obrazów w przyszłości.

Oryginalna wizja i mocno specyficzne poczucie humoru, połączone z dbałością o szczegóły i sprawnym łączeniem przeróżnych funkcji na planie filmowym były zapewne głównymi atutami Gunna, podczas negocjacji na temat przejęcia roli reżysera kolejnego projektu MCU, który sam Kevin Feige określał mianem niedookreślonego czy nawet mglistego. Istotnie “Strażników Galaktyki” od początku nie można było nazwać daniem głównym uniwersum, a widzowie z początku wiedzieli o nich mało, co ostatecznie okazało się ich atutem. Na tle innych produkcji MCU "Guardians of the Galaxy" wyróżniali się oryginalnym podejściem, estetyką łączącą ze sobą tak różne elementy jak “Flash Gordon”, gry z serii “Mass Effect” czy “Ucieczka w kosmos”, momentami kompletną jazdą bez trzymanki i oczywiście obecnością szopa, przed którym “ostrzegał” już sam, wypowiadający się o koledze po fachu, Joss Whedon. “On jest kompletnie odklejonym, szalonym, ale jednocześnie mądrym i niezwykle sprawnym rzemieślnikiem, który tworzy swe dzieła prosto z serca. Kocha szopy pracze, potrzebuje ich!” co okazało się niezwykle trafnym podsumowaniem tego co stworzył w dwóch pierwszych częściach tego cyklu.

Wojna na twitty

Skandalista James Gunn. O człowieku, który zreformował Legion samobójców

Obie części “Strażników Galaktyki”, jakże odmienne od dotychczasowych filmów MCU, zarobiły w sumie ponad 1.5 miliarda dolarów i wśród wielu fanów uniwersum mają status ulubionego dzieła Marvela, głównie z uwagi na nietypową wizję estetyczną, a także niebanalny humor i sposób przedstawiania głównych bohaterów. Sam James Gunn przeszedł zatem długą drogę od bycia pomocnikiem na planach kolejnych produkcji Tromy na absolutny szczyt filmowej rozrywki i nikt nie wątpił, że to właśnie on zajmie się tworzeniem już trzeciego filmu z cyklu. Tu jednak pojawiły się spore problemy…

Po jednym z twitterowych sporów politycznych komentatorzy, jednoznacznie określający się jako prawicowi, postanowili bowiem wyciągnąć z internetowego niebytu stare komentarze reżysera, w których prezentował on niecodzienne, a co gorsza dalekie od poprawności politycznej, poczucie humoru, żartując m.in. z 9/11, AIDS, Holocaustu, a nawet pedofilii. Wybuchł skandal, na który przedstawiciele Disneya mogli odpowiedzieć w jedyny, znany sobie sposób: zwyczajnie zrywając wszelkie powiązania z chwalonym dotąd niemal przez wszystkich twórcą. Gunnowi nie pomogły oświadczenia, w których bronił się całkiem sensownie, wcale nie starając się wybielać. Tłumaczył specyficzne wypowiedzi dawnym nastawieniem, którego podstawą była chęć prowokowania za wszelką cenę, czego dziś naturalnie - jako reżyser odnoszący wielkie sukcesy - już nie potrzebuje. 

Interesująco wypadają dziś dawne żarty z niegdysiejszą twórczością Tromy, w której Gunn zdobywał pierwsze zawodowe szlify. Jej autorzy wręcz lubowali się w ostrym, bardzo niepoprawnym politycznie humorze, który dla mainstreamu nie był niczym złym, bo pozostawał w niszy. Tak byłoby zapewne również z rzeczonymi twittami Gunna, gdyby ktoś nie zechciał ich wykorzystać jako oręż w prywatnej walce na słowa. Sytuacja podkreśla również specyfikę obecnych czasów, w których praktycznie każdy musi się mieć na baczności, bo w Internecie nic nie ginie, o czym przekonało się już m.in. wielu dziennikarzy czy sportowców, którzy za swe dawne wypowiedzi byli często karani z mocą retroaktywną.

Na szczęście przypadek Gunna jest zupełnie inny, bo od razu dostał on wsparcie nie tylko od swych współpracowników, takich jak niemal wszyscy aktorzy “Strażników Galaktyki” czy też wspomniany już wcześniej Lloyd Kaufman, ale również dużej części widowni, rozpoznającej że w tym wypadku chodzi wyłącznie o PR-owy kryzys, z którym tak wielka wytwórnia jak Disney poradziła sobie co najwyżej przeciętnie. I tak praktycznie nikt nie miał obiekcji co do zatrudnienia twórcy przy “Legionie samobójców”, a w dodatku Gunn ma wrócić także do tworzenia kolejnej części “Strażników Galaktyki”, co niewątpliwie jest dobrą wiadomością, nie tylko dla samego MCU, ale również dla widzów. Niebanalne podejście do kina superbohaterskiego i ostry humor to w zasadzie obecnie standard w tego typu kinie, a osoba reżysera z St. Louis niemal zapewnia to, że i w tym wypadku pewnie zobaczymy coś niebanalnego. 

Źródło: własne
Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper