Trudne, irytująco trudne, frustrująco trdune, beznadziejnie trudne- recenzja gry Ninja Gaiden.

BLOG
653V
Marek Adamczyk | 29.05.2013, 21:33
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.
Są takie gry, które pamięta się ze względu na fabułę, świetny i satysfakcjonujący gameplay czy też przepiękną grafikę. Ninja Gaiden po trosze (no... może oprócz fabuły, ale o tym dalej...) zapada w pamięć ze względu na każdy z tych elementów. Plus jeden dodatkowy- ekstremalny, wręcz masochistyczny poziom trudności.
Z serią Ninja Gaiden spotkałem się po raz pierwszy będąc w czwartej klasie szkoły podstawowej. Pożyczyłem wtedy od kumpla kartridż z drugą częścią tej gry, którą, po ok. miesiącu tłuczenia ukończyłem, stając się tym samym niekwestionowanym NESowym twardzielem, albowiem nikt z mojego otoczenia nie dał jej rady, a kumple przychodzili po to, żeby popatrzeć jak ją przechodzę- taki 'lecplej' na żywo. Przy pierwszym kontakcie gra wydawała się nie do przejścia. Nie będę jednak więcej o niej pisał tutaj- niedługo dostanie własną recenzję. Wspomniałem o niej tylko żeby przybliżyć wam, jak trudna była. I wiecie co? Jedynka jest jeszcze trudniejsza.
 
 
W ogóle, bez kosza prozacu i wiadra melisy najlepiej jej nie uruchamiajcie. Nie ma to sensu. Jeśli jesteście mało odporni fizycznie też tego nie róbcie- w najlepszym wypadku w ataku furii zniszczycie kartridż z grą, pada lub konsolę. W nieco gorszym telewizor. W najgorszym pozbawicie życia zwierzątko domowe, domowników lub siebie samych. Z resztą, co ja będę pisał- gra jest po prostu k*rewsko trudna. Dobra, skoro to już wyjaśniliśmy, idę zaparzyć sobie kolejną szklankę melisy, i zaraz wracam do pisania.
 
 
Już. Skoro najbardziej charakterystyczny aspekt gry mam opisany, pora skupić się na reszcie. Ninja Gaiden jest typowym, dwuwymiarowym slasherem. Biegamy po platformach, odbijamy się od ścian, tniemy wrogów mieczem i tłuczemy ich magią. W sumie nic odkrywczego, chociaż w czasach wydania gra na pewno robiła wrażenie.
 
 
Fabularnie mamy typowe dla Japończyków rozwiązania- starożytne demony, starożytne rytuały, starożytne statuetki pożądane przez starożytne demony, magiczne zdarzenie powtarzające się raz na XXXX lat i głównego bohatera- twardziela jakich mało. Ryu Hayabusa, bo o nim mowa, należy do ninjów tajemniczego Smoczego Klanu. Przyjeżdża do USA pomścić ojca. Gdy już dociera do Stanów, dowiaduje się że tajemnicza postać imieniem Jaquito chce, przy użyciu tajemniczych (...), magicznych (...x2) statuetek podczas magicznej (... ileż można?!?) zdarzającej się raz na 700 lat nocy, przy pomocy wszelkiej maści demonów, przejąć władzę nad światem. Oczywiście nasz protegowany na taki stan rzeczy zgody wyrazić nie może. Rusza więc w pościg za złoczyńcą, po drodze dziesiątkując jego sługusów. 
 
Wybaczcie nieco ironiczny wydźwięk opisu fabuły- o ile w anime jestem w stanie je znieść, o tyle w grach nieziemsko mnie irytują wszystkie te "starożytne demony" i pół godziny gadania zanim pokonany oponent wyzionie ducha. No nic, nevermind, jedziemy dalej.
 
 
W kwestii gameplayu, jak już pisałem, gra jest typowym na ówczesne czasy slasherem, któremu stylem gry najbliżej do Castlevanii, chociaż tutaj rozgrywka jest znacznie bardziej dynamiczna. Nie ma czasu na mozolne wspinanie się po schodach- biegniemy i siekamy bez opamiętania, a chociażby stena sekunda wahania może skończyć się śmiercią. Duży wpływ na to ma, moim zdaniem, bezsensowny system respawnów postaci- wystarczy że po zabiciu wroga cofniemy się o centymetr, a on już się odrodzi. I tak w kółko. Jeśli odrodzony wróg nas dotknie- zostajemy odepchnięci do tyłu, co skutkuje czym? Kolejnym respawnem wroga. I tak w nieskończoność, która trwa do rychłej śmierci animowanej przez nas postaci.
 
Tym, co wyróżnia Ninja Gaiden spośród innych slasherów wydanych na NESa jest sposób przedstawiania bzdurnej fabuły. Mianowicie postępy na tym polu oglądamy jako stylizowane na anime przerywniki filmowe, z których każdy trwa niewiele krócej niż ukończenie etapu, który wieńczy. Nie wiem, kto na to wpadł, ale pomysł jest fenomenalny, i dodatkowo mistrzowsko zrealizowany. Nawet jeśli jest nieco zbyt statycznie, to i tak nie zwrócicie na to uwagi, bo okraszone są one ładną i kolorową grafiką- pokuszę się nawet o stwierdzenie, że wyglądają znacznie lepiej niż sama gra.
 
 
Co do kwestii technicznych- grafika, poza wspaniałymi przerywnikami, plasuje się w NESowych wysokich stanach średnich. Jest ładnie i klimatycznie, ale nic co by szczególnie zachwycało- do projektowania plansz można było użyć nieco więcej kolorów i obdarzyć je większą ilością szczegółów. Dźwięki są na standardowym, pipczącym poziomie i nie wybijają się niczym szczególnym. Bardzo spodobał mi się natomiast muzyka- poszczególne utwory nuciłem sobie nawet po zakończeniu gry, więc jest lepiej niż dobrze.
 
Warto byłoby skrobnąć prę słów podsumowujących- mamy więc do czynieni z grą o średniej, acz schludnej oprawie, genialnymi przerywnikami w stylu anime, z dobrą muzyką, bzdurną fabułą i niedorzecznym poziomem trudności, który frustruje podczas gry, ale napawa dumą po jej zakończeniu. Dlatego też Ninja Gaiden otrzymuje ode mnie notę 7/10. 
 
PS. Mam szczerą nadzieję, że już nigdy nic nie podkusi mnie, aby spróbować ją ukończyć po raz kolejny. Chyba że ktoś opłaci mi dobrego psychoterapeutę.
 
PS2. Wybaczcie małą ilość screenów, ale jak je wrzuciłem to mi wyskoczył błąd w myśl którego wpis przekracza ilość 65535 znaków. Dunno why :|
 
 
Oceń bloga:
1

Komentarze (9)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper