Assassin's Creed

BLOG RECENZJA GRY
761V
Assassin's Creed
Sephirothek | 20.12.2013, 00:46
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Czy komuś jeszcze pachnie tutaj szopem?

Gdy pochylony asasyn przechodzi cienką belką nad zatłoczoną ulicą Damaszku lub kica z gracją z jednego kołka wystającego z wody w porcie na drugi, czmychając nieogarniętym strażnikom porządku w Akce, wiem, iż powinienem skojarzyć go w myślach z Księciem Persji. To w końcu z tej serii, w czym niemały udział miał niejaki Patrice Désilets oraz zaczynająca wtedy swoją huczną karierę Jade Reymont (jedyna deweloperka trafiająca na tapetę Windowsa!), wyewoluowała idea wielkiej marki Ubisoftu. Nie przytaczam całej historii, wszak bez problemu można o niej przeczytać w Sieci lub prasie. W ogóle ja nie o tym. Bo mnie nie kojarzy się wtedy poczciwy Księciu. Bez problemu za to uśmiecham się głupio przed telewizorem i myślę: „Wykapany Sly Cooper. Na pewno trochę podwędzili od Sucker Punch”. Altair w 2007 roku poruszał się jak złodziejski szop, podobnie wkładał rękę do kieszeni mijanych na ulicy ludzi, pracował w oparciu o znajome mechanizmy et cetera, et cetera; związki mnożą się proporcjonalnie do postępu w grze. Można zatem stwierdzić, że pierwszy Assassin’s Creed to taki Sly Cooper dla dorosłych. Uboższy zawartością, generalnie gorszy, ale „dla dorosłych”. Dobry wabik, wiadomo. No i wpływ na kulturę masową dwudziestego pierwszego wieku miał nieporównywalnie wyższy. Sly’a na Kwejku „nie zobaczyta”.

 

Asasyn dobrze wiedział, co chciał osiągnąć. Od pierwszych trailerów, przez zaawansowaną machinę marketingową, aż po wyniki sprzedaży, którym nie przeszkadzały mieszane opinie krytyki – Ubisoft pokierowało losami nowego IP w taki sposób, aby stało się (niemal z miejsca) jednym z największych gigantów branży, podjadającym bez utrudnień kawałki corocznego tortu Activision czy EA. Altair, pierwszy w linii zakapturzonych bohaterów serii, przebił się do świadomości popkulturowej, trafiając na konwenty, fan arty, plakaty, wyciekając do Internetu, zaznaczając swoją obecność w innych wielkich seriach (nawet w grze-matce wszelkich skradanek – pamiętasz bonusowy outfit w Metal Gear Solid 4?) i – co chyba najważniejsze – światopoglądzie szarego Nowaka. Któż z nas po kilku wizytach w Ziemi Świętej patrzył na tłumy w centrum swojego miasta tak samo? Czy nie chciałeś, na wzór skrytobójcy, odpychać ręką mijanych ludzi lub usiąść na ławce i wsłuchać się w dialog dwóch meneli? Komu nie marzyło się wspiąć po parapetach na dach ogromnej kamienicy, którą trzeba obejść w drodze do szkoły czy pracy? Od premiery „jedynki” minęło sześć lat (przepaść w tej branży), widzieliśmy już sporo nowych, kozackich motywów, a jednak „hasz-asyn” wciąż działa na wyobraźnię.

 

Marka wypluła już zatrzęsienie dużo- i małokonsolowych odsłon, zaliczyła zwieńczenie pierwszej „trylogii” (cudzysłów z racji rozmiarów drugiego jej epizodu), na bieżąco z grami ukazuje się w wersjach książkowych, komiksowych i animowanych… Jeżeli ktoś tego jeszcze nie widzi – ma aspiracje stać się większą nawet od Call of Duty. Na szczęście, mimo fabrycznego niemal tempa powstawania kolejnych odsłon, nie brakuje w niej przełomów, zmian i innowacji. Nie zmienia to, rzecz jasna, faktu, iż wielu walczy już internetowymi mieczykami z regularnym bogaceniem się kosztem fanów, nazywa Ubisoft szarlatanami, złodziejami oraz innymi synonimami słowa „polityk”. Ale to wszystko – z perspektywy mojego tekstu – wciąż przyszłość, ziemia niezbadana. Wyznaczyłem sobie za zadanie powrót w czasie do 2007 roku i zdecydowanie, co tak serio prezentował dziewiczy Assassin’s Creed i czy trzyma się jeszcze dzisiaj, jako gra, zwykła gierka, nie początek nowej ewangelii.

 

Nim przyjdzie mi napisać o Desmondzie czy Altairze, fabularnych bohaterach hitu Ubisoft, powinni oni ustąpić miejsca prawdziwym protagonistom. Trzech ich jest, swoimi wielkimi ramionami obejmują wszystkie asasyńskie wygibasy, pozwalają mu umknąć strażnikom i stać się (powiedzmy) niewidzialnym. To Jerozolima, Damaszek i Akka roku pańskiego 1191, czyli w okresie III wyprawy krzyżowej i walki Ryszarda Lwie Serce z sułtanem Saladynem o Ziemię Świętą. Unikatowy, oryginalny, niepowtarzalny świat. Znakiem rozpoznawczym serii (gdyż AC od początku planowany był jako co najmniej kilka gier) miała stać się oryginalność w wyborze realiów wirtualnych piaskownic. Prace nad stworzeniem tak silnie zakorzenionego w historii miejsca akcji poprzedziły wnikliwe badania deweloperów, dzięki którym wizja jest, z braku lepszego słowa – namacalna, realistyczna. Nie czułem się oszukiwany podczas błądzenia jerozolimskimi uliczkami. Mijałem drewniane stoiska kupców, rozłożone dywany, wspinałem się po okiennicach na malutkie domki, wzbijałem w powietrze kłęby kurzu skacząc po niepewnych belkach i zwyczajnie łyknąłem, iż to dwunasty wiek, a nie kulawe, dziurawe wyobrażenie na jego temat. Pierwsze wrażenie jest zatem fenomenalne. Każde miasto posiada wyjątkowy charakter, co uzyskano za pomocą – banalne – odmiennych filtrów graficznych. Gorzej zaczyna się dziać, gdy w ten wspaniały, do samego końca magnetyczny świat, zagłębiamy się nie jako turysta, lecz jako asasyn lub – zgrozo – gracz.

 

Ale jeszcze nie czas na narzekanie. Twórcy, wiedząc, że serię swoją osadzać będą w różnych realiach czasowych, skakać po epokach wedle własnej woli, potrzebowali nadrzędnego spoiwa fabularnego. Takim z pewnością jest odwieczny spór asasynów z templariuszami (wyjaśniony w AC dość enigmatycznie), takim z pewnością jest również historia Desmonda Milesa (dubbingowanego przez samego Nathana Drake’a!), żyjącego w XXI wieku potomka linii cichych zabójców, ot, zwykłego (lub nie, ha!) barmana. Zostaje porwany, z jakiegoś powodu, którego na początku nie wyjaśniono, przez tajemniczą organizację Abstergo i pod groźbą utraty życia zmuszony do grzebania we własnych genach za sprawą technologii Animus. Maszyna ta, przypominająca katafalk czasów full HD, potrafi odtwarzać w postaci symulacji wspomnienia przodków użytkownika. VR jak się patrzy, gratka dla graczy, czekam na taki gadżet do mojej konsoli. W ten sposób może swobodnie przeskakiwać do ciała Altaira i przeżywać historię jego odkupienia. Zatem kolaż gry historycznej i opowieści science-fiction, z którego, niestety, niewiele wynika, przynajmniej w granicach fabularnych „jedynki”. Nie pomaga brak subtitlesów (wschodni akcent postaci). Twist przygotowany przez twórców w historii Altaira przewidujemy od wczesnych godzin zabawy, twist „współczesny”, Desmondowy stanowi w zasadzie cliffhanger, zachętę do kontynuacji. Odnosząc się do pytania powracającego jak bumerang, które zadają co bardziej rozwinięci gracze oczytani z recenzjami Asasynów, wiedzący, iż „dwójka” uznawana jest za pozycję rewolucyjną, kultową i w ogóle malinową, trudno tak naprawdę stwierdzić, czy świeżakowi nie lepiej zaczynać znajomości z serią Ubi od jej drugiego rozdziału, pomijając pierwowzór. Z jednej strony  - tak, ma on solidne braki w gameplayu (o czym za chwilę), jest schematyczny i nudny w większych ilościach, ale posiada jeden z najbardziej oryginalnych settingów wszech czasów, no i zwyczajnie był pierwszy. Tym lepiej można zrozumieć sukces AC II i go docenić, gdy zna się niewykorzystany potencjał i wszystkie mankamenty przygody w Ziemi Świętej.

 

Kult dziewiątki. Twój mistrz rozkazuje Ci zabić „tego złego” i wysyła do jednego z trzech miast, podzielonych na trzy strefy: bogatą, średnią i ubogą. Wbijasz do wskazanej miejscówki, a po konsultacji z tutejszym przedstawicielem bractwa asasynów szukasz najwyżej położonego punktu. Wybór pada na egzotyczną wieżę kilkanaście uliczek dalej. Po okiennicach najbliższego budyneczku wspinasz się na dach, wszak przemieszczanie się w gęstym tłumie wypowiadających wciąż te same kwestie postaci do wygodnych nie należy. Przeskakujesz z budowli na budowle, w dole migają stoiska kupieckie i upośledzeni strażnicy, aż w końcu znajdujesz się pod upatrzoną wieżą. Szukasz podpórek, dzięki którym dostaniesz się na górę. Jesteś na szczycie, widok rozwala system. Stąd możesz uzupełnić mapę i odkryć możliwe „dochodzenia”. Pomagają one dowiedzieć się czegoś na temat Twojego następnego celu, trwają po kilka sekund, są do bólu nudne i powtarzane przez całą kampanię. Albo musisz podsłuchać jakiejś rozmowy, albo okraść gościa niosącego ważną przesyłkę, albo pięścią wymusić krótką spowiedź, albo zabić po cichu wskazanych strażników. Gdy ukończysz dwa lub trzy „dochodzenia”, możesz kontynuować wątpliwą zabawę lub zabrać się za cel główny – zabójstwo „tego złego”. Są to wydarzenia skryptowane, nieraz klimatyczne i wkręcające. Do tego zostawiają wybór w kwestii sposobu ich wykonaniu – czy zrobisz ostrą pożogę, czy rzeczywiście zaczaisz się na grubą rybę i decydujące pchnięcie padnie z zaskoczenia – Twoja sprawa, jednak chwilę po tym miasto stanie na baczność, bić będą dzwony, a każdy strażnik wyciągnie miecz w asasyńską stronę. Trochę sprytu wystarczy, by zgubić ogon i schować się na powrót w bezpiecznej dziupli.

 

Brzmi w miarę interesująco, czyż nie? Jednak kult dziewiątki uprawiany w Assassin’s Creed psuje wszystko. Powyższy akapit musisz bowiem przeczytać aż dziewięć razy. Dopiero wtedy ogarniesz „pomysł” na ten megahit, ujrzysz jego pełny obraz. Dokładnie, dokładnie, ten sam schemat powtórzono od początku do końca. Zmienia się wyłącznie miasto lub jego część i osoba, którą finalnie zabijemy. Przez to granie w „jedynkę” całą noc graniczy z cudem. Najlepiej zabawę rozłożyć na części. Dziewięć części. Inaczej zaziewamy się na śmierć. Altair mógłby naprawdę wiele nauczyć się od Sly’a.

 

Żeby na wypaść na totalnego ignoranta, wspominam o zadaniach pobocznych. Kilkaset flag pełniących funkcję znajdziek (współczuję każdemu, kto rzeczywiście je zebrał) i mieszkańcy w tarapatach, których uratować można poprzez jedną walkę ze strażnikami (te z kolei nie są wcale tak złe, jak większość twierdzi, co mnie pozytywnie zaskoczyło). Ubisoft popełniło zatem największy grzech, jaki twórca wirtualnej piaskownicy, a zwłaszcza tak atrakcyjnej, w ogóle popełnić może – nie zapchali go bonusowymi aktywnościami, czymś, co sprawi, że graczowi zechce się wrócić. Można pobujać się na koniu po pustawej lokacji stanowiącej tunel pomiędzy miastami. Wow, masakra, motywy takie nextgenowe, szacuneczek.

 

Już dawno nie napisałem tak długiego tekstu. Podkreśla to tylko, jak mocno zmieszany jestem pierwszym Assassin’s Creed. Gra miała ogromny potencjał, lecz wykorzystała go tylko częściowo. Wspaniały świat, w którym niewiele rzeczy do zrobienia, kultowa postać, której rzadko pozwala się wykonywać własną profesję, dwutorowa fabuła, która co najwyżej nakręca odbiorcę na kontynuację i wspaniały wachlarz ruchów, zmarnowany przez karygodny wręcz, gameplayowy schematyzm. „Masakra jakaś, panowie”. Gdy jednak zachowuje się umiar, gra rzadko i krótko, niektóre elementy irytują mniej, a całość z pewnością da radę ukończyć. Ale chyba nie tego oczekiwaliśmy po otoczonym gigantycznym hype’em tytule. Wynikom sprzedaży nie przeszkodziło jednak nic i zapewniły marce pierwszą kontynuację, a w efekcie też całą półkę następnych tytułów. I co? I chyba dobrze, bo bez dzieła Ubisoft inaczej wyglądałby dzisiaj nasz kochany światek. Jedni nie mieliby ulubionej serii, drudzy ulubionego po Call of Duty powodu do narzekania. Posiadacz PS3 może wyhaczyć pierwowzór jako element składowy specjalnej edycji „dwójki” lub bonus do Revelations. Czyli gratis. Reszta może kupić za śmieszne pieniądze i sprawdzić, choćby na przekór. Ale cudów radziłbym nie oczekiwać. Kolejny związek, tym razem nie ze złodziejskim szopem, lecz polską literaturą – „Asasyn” rozwinął skrzydła dopiero w epoce renesansu. Tam się spotkamy po raz następny. Ja tymczasem solidnie nakręciłem się na czwartego Coopera.

Oceń bloga:
0

Atuty

  • - wielkie, intrygujące miasta, po których śmiga się z prawdziwą przyjemnością
  • - ciekawie zaprojektowany protagonista (o płytkiej osobowości), całkowicie przejęty już przez popkulturę
  • - rewelacyjne wspinaczki oraz free running

Wady

  • - koszmarny schematyzm
  • - powtarzalność zadań
  • - męczy przy dłuższych sesjach
  • - inteligencja strażników
  • - tu i ówdzie zabawne bugi
  • - brak napisów
Sephirothek

Adam Piechota

Pierwszy AC został już lekko zapomniany. Być może nie bez powodu?

6,0

Komentarze (5)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper