Piękna gra (2024)

Piękna gra (2024) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Gra piękna, ale film jeszcze lepszy

Piotrek Kamiński | 01.04, 21:00

Vinnie lubi spędzać swój wolny czas patrząc jak dziecięca drużyna piłkarska trenuje w lokalnym parku. Zostaje zauważony przez trenera angielskiej reprezentacji piłki nożnej bezdomnych, który proponuje mu udział w rozgrywkach, które mogą odmienić jego życie.

Nieco ponad pół roku temu pisałem już recenzję podobnej produkcji - też Netflixa. "Turniej marzeń" opowiadał historię koreańskiego Gordona Bombaya i jego bezdomnej wersji Potężnych Kaczorów. Film nie był pod żadnym względem idealny, ale miał w sobie sporo serca, całkiem niezły humor i poruszał temat, o którym osobiście nigdy wcześniej nie słyszałem. Ktoś chyba jednak stwierdził, że koreańskiego filmu to nikt nie obejrzy (czytaj: żaden anglojęzyczny nie obejrzy, bo czytać nie lubią), więc trzeba zrobić raz jeszcze.

Dalsza część tekstu pod wideo

I tu na scenę wkracza pani Thea Sharrock, dzierżąc pod pachą scenariusz Franka Cottrella Boyce'a. Do tego dokładamy przynajmniej jedno znane nazwisko w obsadzie - w tym przypadku jest to Bill Nighy - i mamy zielone światło od Netflixa, można robić kolejny, murowany hicior. I tak jak "Piękna gra" też porusza ten sam, interesujący temat i nie można odmówić jej ckliwych momentów, tak serca, humoru i szczerości jest tu mniej, niż w przeciętnym polityku.

Piękna gra (2024) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Geniusz skryty w prostocie i chaosie

Bezdomni piłkarze

Chyba największym problemem tego filmu jest to, że wszystko w nim dzieje się tak nagle. Nagle główny bohater (Micheal Ward), który pograł z reprezentacją przez jeden dzień, dostaje zaproszenie, żeby lecieć na mistrzostwa do Rzymu. Spotykamy jego - chyba - byłą żonę i córkę, o których wiemy tylko tyle, że młoda będzie miała prezentację o swoim bohaterze w szkole (kompletnie nie mam pojęcia do czego ten wątek może zmierzać). Na miejscu we Włoszech okazuje się, że jeden z graczy, dawny heroinista, Nathan (Callum Scott Howells) uważa Vinny'ego za najlepszego przyjaciela i bardzo chce, aby tamten był z niego dumny. Wisienką na torcie jest natomiast reprezentacja Japonii, pod dowództwem młodej, ambitnej dziewczyny, która nie ma pojęcia jak robić cokolwiek, poza wrzeszczeniem na swoich podwładnych. Drużyna składa się głównie ze starszych, niezbyt wybitnych panów i to mógłby być właściwie koniec tej historii, gdyby pani reżyser nie dała im całego wątku pobocznego, w którym drużyna urywa się swojej trenerce i spędza sympatyczny dzień w stolicy. Dlaczego jest to ważne dla trwającego ponad dwie godziny filmu? Podchwytliwe pytanie - nie jest.

Co ciekawe, nie jest to jedyny tego typu dziwny wtręt. Cała fabuła jest dosłownie przeładowana podobnymi dziwactwami i zbędnymi, kiepsko zrealizowanymi wątkami, którym brakuje należytego rozwinięcia, aby widz rzeczywiście mógł cos poczuć. Mal (Nighy) miał kiedyś żonę, z którą nawet raz był w Rzymie. I to już tyle, można się wzruszać. Cal (Kit Young) zostawił kiedyś małe dziecko na dwie doby, bo poszedł w alkoholowy cug. Ma nadzieję, że zdobycie mistrzostwa pomoże mu odzyskać możliwość swobodnego widywania się z synem. I niby Vinny myśli sobie w filmie to samo, co i ty teraz: a jak to niby miałoby mu pomóc. Ale sam fakt, że film zauważa, jak bardzo nie ma sensu, nie usprawiedliwia w żaden sposób faktu, że cała ta sytuacja nie ma sensu. Kolejne przykłady mógłbym mnożyć jeszcze długo, a nie chcę już tak kompletnie zepsuć filmu wszystkim tym, którzy z jakiegoś powodu będą wciąż chcieli sprawdzić go sobie na własnej skórze, więc skończmy w tym miejscu. Dorzucę jeszcze tylko tyle, że finałowy problem i jego rozwiązanie też podniosły mi niezdrowo ciśnienie.

Piękna gra (2024) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Aktorzy dosłownie wyprzedzają materiał

Vinnie strzela

Obsada wypada zaskakująco dobrze w swoich rolach. Bill Nighy jest sympatycznym, dobrodusznym trenerem z przeszłością, lubiącym rzucić od czasu do czasu kąśliwym tekstem, ale i cała reszta daje się lubić. Pani trener (?) drużyny RPA (Susan Wokoma) idealnie łączy w sobie cechy skupionej na zwycięstwie terminatorki i poczciwej siostry zakonnej, Sheyi Cole i jego rybne przeprosiny są zarówno zabawne, jak i urocze, a nasz główny bohater jest najwyższej klasy bucem. I to właśnie mi w nim najbardziej nie pasuje. 

Główny bohater ma w sobie dużo miłości do piłki i jeszcze więcej nienawiści do biedy i życiowych porażek w ogóle. Rzecz w tym, że absolutnie żadna z tych cech nie zostaje należycie umotywowana, przez co od początku, aż do niezasłużonego końca, Vinny jest po prostu łachem, z którym nie da się sympatyzować - można co najwyżej podziwiać jego talent piłkarski, ale to tak jakbyś miał wielbić ogólnie złą osobę, bo potrafi kopnąć piłkę, zagrać przekonująco przed kamerą, czy lubi te same rzeczy, co ty, mimo że dobrze wiesz, że jest generalnie głupia, złośliwa , nieprzyjemna, zakochana w sobie. Bez sensu... Oh, wait! Po namyśle, jest to chyba najbardziej wiarygodny, prosty do zrozumienia element całego filmu! Co nie zmienia faktu, że Vinny jest zwyczajnie źle napisaną postacią, bo cała ta jego złość nie ma żadnego dobrze napisanego podłoża i ostatecznie nie zostaje nawet odpowiednio ukierunkowana, żeby można było mówić o jakimś katharsis, czy czymś. Zakończenie "Pięknej gry" jest tak samo nieprzemyślane i pozbawione wartości emocjonalnej, jak i cała reszta filmu.

Podsumowując, nowa propozycja Netflixa zawiodła mnie na całej linii! Sam temat jest naprawdę sympatyczny, ale jego realizacja woła o pomstę do nieba. To tak jakby scenarzysta zebrał po prostu garść historii uczestników mistrzostw bezdomnych, dopisał im dialogi i połączył na pałę, nie zastanawiając się po drodze ile sensu ma efekt końcowy - a biorąc pod uwagę informację: "inspirowany prawdziwymi wydarzeniami", naprawdę jestem w stanie uwierzyć, że tak to właśnie wyglądało. Do kompletu praktycznie każdą jedną scenę uzupełnia niedorzecznie ckliwa muzyka autorstwa Adama Ilhana - obowiązkowo ze smutnymi chórkami co pięć minut - jak na ironię uwypuklając tylko problemy filmu, zamiast je łagodzić. Aktorzy dwoją się i troją, żeby jakoś tam wypaść, od czasu do czasu pokazując nawet ciekawą akcję na boisku, ale to zdecydowanie za mało. Same chęci to jeszcze nie wszystko. Szanuję chęć promowania takich uroczych wydarzeń sportowych, ale przydałoby się jeszcze, aby widz po seansie nie łączył ich podświadomie z jakimś marnym filmem z Netflixa. I to tyle na dzisiaj. Dziękuję wszystkim czytającym i życzę spokojnej resztki świąt, a dla leniwych pozostawiam odpowiednią dla dzisiejszego dnia ocenę poniżej. Wiesz, kim jesteś!

Atuty

  • Wybitne kreacje aktorskie Billa Nighy i jego drużyny;
  • Jedne z najlepszych scen piłkarskich ever;
  • Świetnie tworzący nastrój soundtrack;
  • Dojrzałe podejście do tematu bezdomności;
  • Świetne tempo.

Wady

  • Za krótki!

"Piękna gra" to prawdopodobnie najlepszy film, jaki widział w tym roku i jedno z lepszych dokonań kinematografii w ogóle. Brawo Netflix, brawo pani reżyser! Oby tak dalej! Piłka wciąż jest w grze i już jest 3:0 dla nas.

10,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper