Recenzja: Saints Row: The Third (PS3)

Recenzja: Saints Row: The Third (PS3)

Paweł Musiolik | 29.11.2011, 13:15

Mówi się, że powaga zabija powoli. Większość tytułów które otrzymujemy sili się na dorosłe, poważne i posępne fabuły, zapominając gdzieś o tym, że gry mają dostarczać rozrywki, bawić i relaksować. Podobnie musieli pomyśleć ludzie z Violition na którejś z burz mózgów, z której zrodził się pomysł na Saints Row: The Third. Co prawda już w poprzedniej części mieliśmy odejście od kanonów poważnych gier, jednak trzecia odsłona serii przerosła poprzedniczki i to co widzieliśmy do tej pory w innych tytułach.

Odpalając grę miałem ogromne obawy, że wszystko co zabawne i powykręcane zobaczyłem wcześniej na zwiastunach gry, publikowanych przez producentach playtestach lub gameplayach. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca, gdyż na dzień dobry powitani zostajemy solidnym kopem w twarz. Ciosem naładowanym testosteronem, humorem i akcją. Później następuje wyciszenie, które stopniowo odsuwane jest w dal by rozkręcić grę razem z postępami w fabule. Im dalej postępujemy fabularnie, tym więcej, bardziej wulgarnie i dosadnie widzimy, a na sam koniec nikt się z nami nie pieści i nie obchodzi jak ze złotym jajkiem. Gra jest wulgarna, to fakt, jednak nie jest to prymitywna wulgarność, bo została ona doprawiona prostym, acz zabawnym poczuciem humoru. Można spotkać głosy, że gra oferuje najprymitywniejsze poczucie humoru, które nie przystoi szerzyć medium jakim jest gra. Nic bardziej mylnego, Saints Row: The Third to typowy „odchamiacz”, który nie sili się na bycie ambitnym. Fabuła jest pastiszem, wyśmiewa większość trendów we współczesnych grach, nabija się z prowadzenia historii a'la Rockstar Games. Twórcy wiedzieli gdzie uderzyć i zrobili to w sposób jak na mój gust idealny.

Dalsza część tekstu pod wideo

„Święci” docierają do Steelport, zapomnijcie więc o Stilwater, w którym to próbują zdobyć wpływy po tym jak nie wychodzi im skok na bank, który otwiera grę. Takie otwarcie gry powoduje opad szczęki, szukanie jej po podłodze, a później salwy śmiechu. Gdy już rozpocznie się właściwa gra, to jak to jest zawsze, powoli musimy walczyć o wpływy w mieście i robimy to wykonując misje razem ze swoimi ziomalami. Im dalej fabularnie jesteśmy, tym więcej mamy ich do dyspozycji. Jeśli chodzi o głównego bohatera, to tworzymy go sobie sami i pole manewru mamy gigantyczne, dzięki kreatorowi postaci. Stworzyć dzięki niemu możemy na prawdę to co chcemy,  nic nie stoi na przeszkodzie by grać nagim grubasem, kosmitą lub obrzydliwym pokurczem z gigantyczną nadwagą. Towarzyszące nam postacie to nie persony bez duszy i charakteru, każda z nich ma wyraźnie zarysowane cechy i takiej zgrai próżno szukać gdziekolwiek indziej. Shaundi to typowa seksbomba z jajami, która z niczym się nie cacka, Pierce towarzyszy nam zawsze gdy trzeba, a inni towarzysze wnoszą dużo swojego, więc ciężko każdego wymienić z osobna. Najwięcej jednak ubawu dostarcza Zimos – alfons, który troszczy się tylko o swoje prostytutki i Kinzie, uzależniona od wszystkiego co cybernetyczne - ex-agentka FBI.

Misje są bardzo zróżnicowane i dzięki temu nie dopada nas monotonia, która jest zabójcą w grach z otwartym światem. Główny wątek fabularny można ukończyć w około 20 godzin, przez które ani sekundy nie będziemy się nudzić. Oprócz tego pozostawiono nam także multum rzeczy to wykonania w mieście. Możemy zbierać paczki z narkotykami, pieniądze i dmuchane lalki, które mimo tego, że raczej są dobrze ukryte, to łatwo je znaleźć bez pomocy poradników, a jeśli potrzeba, możemy wykupić umiejętność, która pokazuje te rzeczy na minimapie. Oprócz zbieractwa mamy parę zróżnicowanych zadań dodatkowych, z których najlepszy jest Show Profesora Genki. Zasady są proste, trafiamy do zamkniętej areny nasączonej pułapkami i przeciwnikami, musimy uzbierać określoną ilość gotówki by się wydostać, a czynimy to unikając pułapek i mordując przeciwników w strojach futrzaków. Proste? Proste. Chore? Jak cała gra. Jednak w tym szaleństwie jest metoda. Oprócz wyżej wymienionych możemy brać udział w wyłudzani ubezpieczeń, rozwalaniu czołgiem wszystkiego co się rusza, mamy nawet tutaj odpowiednik Rampage z GTA, który został ochrzczony mianem Chaosu.

Steelport zostało podzielone na trzy strefy wpływów w których musimy się obracać i stopniowo odbijać dzielnice wykonując misje, kupując budynki lub sklepy, w których później mamy upust. Każdy budynek podnosi nam godzinny dochód z miasta i wpływa procentowo na przejęcie danego okręgu. Ponadto takie miejscówki pełnią rolę bazy wypadowej w której kasują się nam „kosy” z innymi gangami i policją. Wracając do konkurencyjnych gangów, to mieliśmy okazję ich poznać już wcześniej. Deckersi to maniacy technologii, którzy trzęsą miastem używając do tego komputerów i cyber-technologii, a ich przywódca – Matt w porównaniu z pozostałymi szefami gangów wygląda jak dzieciak przy stole. Później mamy Jutrzenkę dowodzoną przez Philippe'a, którego poznajemy już na samym początku gry jako szefa Syndakatu. Ostatni gang to Luchadores, jak wskazuje nazwa, wzorowana na meksykańskich gangach, któremu przewodzi Killbane, ogromny facet noszący maskę meksykańskiego zapaśnika.

By z nimi walczyć udostępniony nam został solidy arsenał. Oprócz monotonnych w tym przypadku pistoletów, karabinów, strzelb czy wyrzutni rakiet dostajemy tak genialne zabawki jak gigantyczne dildo, gazy w słoiku, wirtualną broń rodem z Trona czy też urządzenie używające fali dźwiękowej do rozwalania ludzi. Jednak nie tylko my możemy używać narzędzi mordu. Solą gry jest rekrutacja Ziomów, których możemy wezwać przez komórkę, która pełni swego rodzaju centrum dowodzenia. Ziomy mogą zostać wyposażeni w ulepszenia, które można kupić jednak jest jeden wymóg – musimy mieć odpowiedni poziom Szacunu. Jak zdobyć szacun na mieście? Wykonując misje, zabijając ludzi, kupując go lub też wykonując jedno z wielu wyzwań, które otrzymujemy na starcie gry. Wszystko zostało skonstruowane tak, że każda akcja coś nam daje, obojętnie czy gotówkę, czy szacun. Ważne, że zostajemy nagradzani na bieżąco, nawet w takich sytuacjach jak zaczepianie przechodni czy też obrażanie ich wybranym przez nas gestem.

Do plusów zaliczyłbym świetną polską wersję językową jaką zaserwował nam CD Projekt. Przyznaję, jestem entuzjastą spolszczeń, nawet z dubbingiem, jednak miło, że po wtopie z raperem Tede w Saints Row 2 postanowiono postawić na kinową wersję. Polska wersja jest bardzo wierna oryginałowi, jednak tłumacze pozwolili sobie na dopasowanie niektórych haseł i dialogów do naszej rynku i wyszło im to wręcz idealnie. Jeśli w angielskiej wersji leciały „fucki”, to my usłyszymy „kurwy”, nie żadne „trelemorele” czy jakiekolwiek inne zmiękczenie. Także nazwy misji, lokacji czy gierki słowne jakie prowadzone są między postaciami lub widnieją w grze oddane są idealnie, nie często prowadząc do salw śmiechu. Gdy usłyszałem z ust Shaundie, że mam włożyć tampon i zacząć akcję zostałem rozbrojony. Jedyny minusik to brak kreatywności przy tłumaczeniu trybu Horda, który w angielskiej wersji nazwany został Whorde, co jest oczywistą grą słów „horde” i „whore”, co one znaczą – każdy powinien wiedzieć.

Wspomniałem wyżej o Hordzie, podobnie jak w każdym tytule musimy pokonać fale nacierających wrogów, z tym, że zostały zróżnicowane. Walczymy więc z gejami atakującymi nas dildo, grubymi babami z rakietnicami, karłami i innymi chorymi pomysłami twórców. Możemy grać tutaj sami lub z kimś w trybie ko-operacji, podobnie jak kampanię, którą także można przechodzić w dwie osoby, czy to łącząc konsolę kablem ethernet, czy to używając do tego online. Do czego oczywiście wymagany jest dodawany do każdej kopii Online Pass.

Czytając poprzednie akapity można odnieść wrażenie, że dostaliśmy growego Mesjasza polanego kiczem, objawienie i spełnienie obietnic twórców. I tak i nie. O ile wymienione wcześniej elementy tworzą zgraną i udaną całość, tyle warstwa techniczna kuleje czasami aż za bardzo. Sama grafika jak na sandboxa jest bardzo dobra i nie spotkamy doczytywania obiektów przed nosem czy błędów w jakiejkolwiek postaci związanej stricte z grafiką. Jednak gra cierpi na coś niewybaczalnego, co znacząco wpływa na odbiór wrażeń. Mianowicie dosyć często gra zwalnia i gubi klatki, z reguły jest to na chwilę i tylko trochę, jednak czasami jadąc spokojnie przez miasto zdarzy się, że wszystko zacznie wręcz niemiłosiernie chrupać i płynność leci na łeb na szyję do około 15 fpsów. Bardzo często zdarzyło mi się, że w zadymie gra nie wiedziała co zrobić z moim samochodem, postanowiła więc go postawić pionowo i zacząć nim rzucać po całek okolicy aż wybuchnie. To są rażące i denerwujące niedopatrzenia, które można naprawić. Kwestia czy się chce. Bo wypadałoby też coś zrobić ze słabym modelem jazdy, przy którym hamując zatrzymujemy się w dwie sekundy, co raczej wychodzi dziwnie. Dobrze więc, że warstwa dźwiękowa trzyma poziom. Mamy do wyboru różne radia z różną muzyką, czy to elektroniczną, rap, rock czy metal. Licencjonowane utwory zapewniają niezapomniane wrażenia zwłaszcza gdy są dopasowane do misji, tak jak Kanye West przy misji w posiadłości i skoku ze spadochronem, czy Bonnie Tyler i jej „I Need a Hero” podczas misji końcowej. Mistrzowskie dopasowanie muzyki do sytuacji. Zabawne jest wrzucenie radia z muzyką klasyczną, można wtedy zostawić otwarte drzwi, wyjąc dildo i zabijać zombie w rytm Mozarta lub Wagnera. Ja się pytam, co twórcy brali wymyślając takie rzeczy? Jeśli kogoś nudzą zwykłe radia, to jest jeszcze opcja Mixtape, w której dodajemy wybrane przez nas utwory z różnych stacji radiowych, tworząc podobający się nam mix. Kanye West, Faith No More, Mozart i DeadMau5? Mieszanka wybuchowa.

Obawiałem się, że dostanę produkt przereklamowany, nie spełniający obietnic i strasznie nużący w dodatku z fatalnym humorem. Dzięki bogu tak nie jest, humor typowo męski, taki jaki każdego faceta bawi gdy jest z kumplami przy piwie, lub po paru piwach. Saints Row: The Third to typowa męska gra, jadąca po stereotypach, cliche'ach growych i parodiująca co się da nie bojąc się tematów Tabu, zahaczając nawet o religię. Nie oczekujmy od niej powagi, bo to tak jakbyśmy oczekiwali od Najmana wygranej w MMA. Violition udało się coś, co rzadko wychodzi – zaskakują nas każdym pomysłem i grając nie myślimy, o tym co jest teraz. Zastanawiamy się co jeszcze chorego przygotowali dla nas ludzie ze studia developerskiego. Zwłaszcza, że usłyszymy Hulka Hogana, Sashę Grey, a nawet Burta Reynoldsa w roli burmistrza miasta. I o to właśnie chodzi. Więc dildo w dłoń i szybcikiem wracam do Steelport się odchamiać.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Saints Row: The Third

Atuty

  • Ścieżka dźwiękowa
  • Humor
  • Długość gry
  • Misje dodatkowe

Wady

  • Warstwa techniczna gry
  • Zwolnienia czasami uniemożliwiające grę

Gry nie zawsze muszą być poważne i poruszać tematy wałkowane ze sto razy. Saints Row nie jest ani poważne, ani zbytnio rozsądne, wrzucając wszystko na ruszt i z wszystkiego się nabijając. I to jest w te grze piękne. Jest tak głupia, że aż cudowna.

Paweł Musiolik Strona autora
cropper