Daybreak - recenzja serialu. Zombie apokalipsa z mlekiem sojowym

Daybreak - recenzja serialu. Zombie apokalipsa z mlekiem sojowym

Piotrek Kamiński | 03.11.2019, 21:00

Pamiętasz ten odcinek South Park, w którym okazuje się, że odcinki Family Guya piszą tak naprawdę manaty, randomowo wrzucające piłki z równie randomowymi słowami do specjalnego zbiornika? Mam wrażenie, że w dokładnie taki sam sposób Netflix tworzy swoje oryginalne seriale. Daybreak to trochę Wolny Dzień Ferrisa Buellera, trochę Mad Max Na Drodze Gniewu, Zombieland, Scott Pilgrim Kontra Świat i parę innych marek zmiksowanych razem w jedną, dziwną jak cholera, zaskakująco smaczną papkę.

Witamy w Glendale, w stanie Kalifornia. Świat skończył się jakieś pół roku temu. Nie wiadomo, czemu, ale na bank wszystkiemu winni byli dorośli - jak zawsze. W efekcie wszyscy, poza dziećmi i nastolatkami, pozamieniali się w ghule - wiesz, zasadniczo zombie, ale przecież nie możemy ich tak nazywać, bo to takie passe. Licealiści całkiem prędko podzielili się na wzorowane na szkolnych stereotypach klany. Futboliści, golfiści, nerdy, cheerliderki stworzyli znacznie bardziej hardkorowe, postapokaliptyczne wersje swoich ugrupowań. Nad nimi wszystkimi góruje jednak przerażający Baron Tryumph, niepowstrzymany kanibal, na którego istnieje tylko jeden sposób - ucieczka. Oczywiście nie każdy nastolatek z liceum w Glendale należał do jakieś subkultury. Ci indywidualiści stali się kimś na wzór roninów pustkowi - nie trzymają z nikim, unikają konfliktów, noszą zajebiste, słomiane kapelusze i japońskie miecze. No i jest jeszcze Josh. Nie "Tenisowy Josh", nie "Gej Josh", nie "Drugi Gej Josh", nie. "Po Prostu Josh", który nie spocznie dopóki nie znajdzie swojej ukochanej, sexy brytyjskiej blondyny, Sam.

Dalsza część tekstu pod wideo

Daybreak - recenzja serialu. Zombie apokalipsa z mlekiem sojowym

Daybreak - recenzja serialu. Zombie apokalipsa z mlekiem sojowym

Daybreak - nie licz na to, że jesteś wystarczająco woke

Fabularnie Daybreak to zupełne wariactwo. Eksplozje, zacinające się w zwłokach miecze, Neutralna Płciowo Osoba Królewska (po ludzku - Homecoming Queen), alergie, zombie, kanibalizm, weganie, Magic the Gathering, bomby atomowe, przyjaźń, seks i, kur#a, wszystko inne. Pamiętasz, jak ostrzegałem, że Raising Dion nie jest dla ciebie, jeśli męczą cię politycznie poprawne tematy? Mam dla ciebie radę - uciekaj! To zdecydowanie nie jest serial dla ciebie. Ale jeśli jesteś w stanie przymknąć na to wszystko oko, jeśli postanowisz potraktować całą tę ich młodzieżową ideologię jako satyrę, czeka cię dziesięć godzin naprawdę dobrej zabawy, okraszonej świetnie dobraną muzyką. Nie do końca mój klimat, ale tu pasuje jak ulał.

Każdy odcinek to zupełnie inny, ale równie zwariowany pomysł. Zaczynamy od dosłownego rozpieprzenia czwartej ściany rodem z Wolnego Dnia Ferrisa Buelera (bardzo odpowiednio, biorąc pod uwagę, że sam Ferris gra w Daybreak fenomenalnego pana dyrektora Burra), dalej natrafimy na odcinek z narracją w stylu Chłopców z Ferajny, absurdalnie pokręconą retrospekcję w stylu sitcomu, kino samurajskie ze znanym z Wu-Tang Clan RZA jako narratorem, z zaskakująco zajebistym, japońskim coverem I Want It That Way Backstreet Boysów zamykającym odcinek. Eksperymentów z formą jest tu tak zatrważająco dużo, że mógłbym prawdopodobnie napisać jeszcze co najmniej z pięć stron opisując wyłącznie zwariowane pomysły twórców. Tylko kto by to przeczytał.

Daybreak - zaskakująco głębokie przesłanie zaskakująco zwariowanego serialu

Zaskakująco, elementem, który lśni w Daybreak najjaśniej, są emocje. Zaskakująco dużo emocji. Zaskakujące... (To nie błąd, jeśli powtarzam się specjalnie). Historia granego przez Colina Forda Josha kryje w sobie wiele niespodziewanych (zaskakujących?) zwrotów akcji, zarówno bardzo wesołych, jak i dojmująco smutnych, ale to nie on jest tutaj najciekawszą postacią. Tytuł ten rozdzielić należy pomiędzy szukającego odkupienia i rozerwanego wewnętrznie Wesleya (Austin Crute), komicznie pozytywnego, oderwanego od rzeczywistości dykretora Burra (Matthew Broderick), cudownie złą, lecz jednocześnie zagubioną i samotną Angelikę (Alyvia Alyn Lind) oraz niewyobrażalnie wręcz tragiczną pannę Płaksę (Krysta Rodriguez). Ogromne brawa dla scenarzystów za to jak płynnie udało im się przejść od zwariowanych, stereotypowych dziwolągów, do postaci z krwi i kości, z którymi sympatyzujemy, których jest nam szkoda, do których mamy żal. No, może poza dyrektorem Burrem. On jest po prostu kopnięty. Ich perypetie stanowią motor napędowy całego serialu. To właśnie ich małe historie, osadzone w świecie, którym rządzi kompletny chaos, będziemy oglądać na przestrzeni kolejnych odcinków. Ogólna myśl sezonu to proste do zrozumienia "musimy przetrwać", ale to właśnie poszczególne postacie sprawiają, że tę walkę o przetrwanie chce się oglądać.

Daybreak - recenzja serialu. Zombie apokalipsa z mlekiem sojowym

To wszystko powiedziawszy, trzeba również przyznać, że Daybreak nie jest serialem idealnym. Mimo, że całość ma zaledwie dziesięć odcinków, środek potrafi się lekko ciągnąć. Fabuła rozwarstwia się w tak wielu kierunkach, że tempo zupełnie zdycha i dopiero ostatnich kilka odcinków znowu łapie za jaja i trzyma do samego końca. W szczególności ósmy odcinek zrobił na mnie piorunujące wrażenie, poruszając interesujące tematy i zostawiając na koniec z lekkim dołem. Ale to i tak nic w porównaniu z dołem z jakim zostawiło mnie zakończenie. Cliffhanger?! Serio?!

Daybreak to kolejny serial Netflixa, który może i nie oferuje niczego prawdziwie świeżego, ale za to zapożyczone od innych elementy miesza w bardzo satysfakcjonujący sposób. Kostiumy, scenografie i ogólna stylówa stoją na bardzo wysokim poziomie, a feelingowi pomaga też wybornie szalona ścieżka dźwiękowa. Od czasu do czasu zdarzy ci się zgrzytnąć zębami, kiedy usłyszysz w jaki sposób rozmawiają ze sobą dzisiejsze nastolatki (jeśli tak to naprawdę dzisiaj wygląda, to jestem już oficjalnie starym dziadem), a część wątków można by pewnie spokojnie wyciąć i serial tylko by na tym zyskał, ale tak, czy siak, jest to jeden z najciekawszych Oryginałów Netflixa ostatnich lat. Bardzo woke.

Atuty

  • Fenomenalne kostiumy
  • Dobre aktorstwo
  • Zwariowana fabuła
  • Świetny soundtrack
  • Zaskakująco dużo emocji
  • Zabawna, przerysowana brutalność

Wady

  • Środek trochę się ciągnie
  • Od niektórych dialogów bolą uszy
  • Zakończenie z cliffhangerem (chociaż to już kwestia gustu)

Netflix zaprasza na koniec świata. Są skóry, kolce i wegańskie hot-dogi. Nic, tylko brać.

8,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper