
Myślałeś, że widziałeś już wszystko? Ten film rozwali Ci psyche
Nie pamiętam już, kto pierwszy polecił mi „Session 9”, ale po seansie długo nie mogłem o nim zapomnieć. To nie jest typowy horror, który straszy jumpscare’ami. To raczej powolne, niepokojące zanurzanie się w psychicznym koszmarze.
Film Brada Andersona z 2001 roku – reżysera, który wcześniej robił głównie romantyczne komedie – kompletnie mnie zaskoczył. Zrealizowany za niewielkie pieniądze (zaledwie 1,5 miliona dolarów), był jednym z pierwszych filmów nakręconych w technologii cyfrowej 24p HD. I choć nie odniósł sukcesu w kinach, uważany przez niektórych za kultowy, to wciąż niewiele osób go jeszcze widziało - a powinno.





Historia, która zaczyna się niewinnie
Fabuła koncentruje się wokół piątki facetów z firmy zajmującej się usuwaniem azbestu. Dostają zlecenie oczyszczenia opuszczonego szpitala psychiatrycznego – Danvers State Hospital w Massachusetts.
Właściciel firmy, Gordon, jest pod kreską i desperacko potrzebuje pieniędzy, więc godzi się na warunki, które są prawie niewykonalne – praca ma być skończona w tydzień. Ekipa nie jest idealna: Phil, który nie ufa nikomu; Mike – były student prawa z obsesją na punkcie historii szpitala; Hank – cwaniak i hazardzista; Jeff – młody chłopak z fobią przed ciemnością. No i Gordon, który już od początku wygląda jak człowiek na skraju załamania.

Miejsce, którego się nie zapomina
To właśnie lokalizacja gra tu jedną z głównych ról. Danvers to nie tylko budynek – to klimat, historia i coś, co czai się za ścianami. Zbudowany w XIX wieku na wzgórzu, które kiedyś należało do sędziego z procesów czarownic w Salem (sic!), był kiedyś nowoczesną placówką psychiatryczną.
Z czasem przekształcił się w piekło. Anderson przyznał, że to właśnie ten szpital był punktem wyjścia dla całego filmu – i to czuć. Wszystko, co widzimy w kadrze, było tam naprawdę. Rekwizyty, sprzęt, porzucone dokumenty. David Caruso (grający Phila) powiedział później, że to było miejsce, w którym nie czułeś się komfortowo ani przez chwilę.

Niepokój, który z czasem narasta
To, co wyróżnia „Session 9”, to sposób budowania atmosfery. Nie ma tu tanich straszaków. Przez długi czas nie dzieje się nic, co dałoby się zaklasyfikować jako typowy horror – ale czujesz, że coś jest nie tak. Kamera snuje się po korytarzach, dźwięki są niepokojące, a światło… albo raczej jego brak – robi robotę. Jest tu coś z klaustrofobii, coś z paranoi, coś z obłędu.
Dźwięk zasługuje na osobne uznanie – delikatne szumy, trzaski, subtelne odgłosy, których nie da się zidentyfikować. To wszystko buduje klimat niepokoju, który narasta z każdą minutą.

Taśmy źródłem zła
Jednym z najmocniejszych elementów filmu są taśmy terapeutyczne pacjentki Mary Hobbes. Mike znajduje je przypadkiem i zaczyna słuchać. Z każdym kolejnym nagraniem poznajemy alternatywne osobowości Mary – Princess, Billy’ego… i wreszcie Simona.
Simon nie pojawia się aż do dziewiątej sesji – stąd tytuł filmu. Gdy wreszcie przemawia, jego głos jest niski, zimny, niemal demoniczny. I padają tam słowa, które zostają z tobą długo po seansie:
„Mieszkam w słabych i zranionych, doktorku.”
Simon – czy to choroba psychiczna? Uosobienie zła? Demon? Nie wiadomo. I właśnie dlatego działa to tak dobrze.

Wpływ miejsca na ludzką psychikę
To, co mnie ujęło, to sposób, w jaki Danvers powoli „pożera” bohaterów. Gordon zaczyna się sypać psychicznie. Mike staje się obsesyjnie zaangażowany w historię Mary. Phil zaczyna podejrzewać wszystkich o wszystko. Hank znika. Jeff zostaje uwięziony w ciemnościach. Każdy z nich skrywa wewnętrzny lęk, który to miejsce wyciąga na wierzch. I to właśnie jest siła tego filmu – pokazanie, jak miejsce może działać jak katalizator obłędu.
Zdjęcia z ręki, ograniczone światło, klaustrofobiczne pomieszczenia – wszystko to potęguje uczucie duszności i niepokoju. Momentami naprawdę czułem, jakbym sam tam był – i chciałem jak najszybciej wyjść.

Sceny, które zostają w głowie
Jest kilka scen, które do dziś mam przed oczami. Powrót Hanka do szpitala nocą – pełen złowieszczych dźwięków i cieni. Ostatnia sesja z Simonem. I wreszcie momenty przemocy – surowe, brutalne, pozbawione efekciarstwa. To właśnie ten kontrast – między powolnym tempem a nagłymi aktami brutalności – sprawia, że robią takie wrażenie. A zakończenie?
Film kończy się tak, że… no właśnie. Można to interpretować na wiele sposobów. Gordon, pogrążony w psychozie robi coś odrażającego, a granica między rzeczywistością i obłędem kompletnie się zaciera. Czy zrobił to sam? A może był pod wpływem Simona? Nie ma jednej odpowiedzi. I to świetnie – bo dzięki temu „Session 9” nie kończy się wraz z napisami końcowymi. On zostaje w głowie.

Mrok, który wchodzi pod skórę
Jeśli szukasz horroru, który nie wali Cię w twarz krwią i jumpscare’ami, tylko powoli wprowadza w stan głębokiego niepokoju – „Session 9” jest dla Ciebie. To film, który straszy atmosferą, dźwiękiem, miejscem. I tym, co może dziać się w ludzkiej głowie, gdy do gry wchodzi trauma, stres i coś jeszcze… coś, czego nie potrafimy do końca nazwać. To jeden z tych horrorów, które zostają z Tobą na długo. A czasem wracają wtedy, gdy zgasną światła i zostajesz sam ze swoimi myślami.
Przeczytaj również






Komentarze (43)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych