Graliśmy w Shadow Warrior 2 - nadciąga najlepsza strzelanina tego roku

Graliśmy w Shadow Warrior 2 - nadciąga najlepsza strzelanina tego roku

Mateusz Gołąb | 17.05.2016, 16:10

Wang powraca i jest większy z niego twardziel, niż kiedykolwiek. Nie łatwo jest zrobić mocny sequel do bardzo dobrej gry, ale nowy Shadow Warrior jest na jak najlepszej drodze do sukcesu.

Siedząc w siedzibie warszawskiego Flying Wild Hog grając w drugą części Shadow Warriora przyszła mi do głowy pewna myśl. Powinniśmy przestać pisać wszędzie, że „polski gamedev stworzył kolejną grę na światowym poziomie”. Nadeszła pora, kiedy należy przyjąć za pewną oczywistość, że nasi rodzimi twórcy robią świetne gry, które nie mają czego wstydzić się na globalnej mapie branży. Nie potrzebujemy już tego upewniania się, że nie jesteśmy gorsi. Skąd taka refleksja? Shadow Warrior 2 ma predyspozycje, by otrzymać miano najlepszej strzelaniny roku.

Dalsza część tekstu pod wideo

Klękaj do Wanga

Poprzednia odsłona przygód Wanga bardzo mi się podobała. Gra skutecznie pobudzała moje wewnętrzne sentymenty, którymi darzę oryginalną grę autorstwa 3D Realms i przy okazji oferowała mnóstwo nowej, dobrze zaprojektowanej mechaniki. Przy okazji widać było, że osoby pracujące nad remakiem faktycznie kochają ten gatunek i gra powstała prosto z potrzeby serca, a nie korporacyjnej pogoni za kasą. To była godna kontynuacja dawno zapomnianej marki.

Miarą postępu studia deweloperskiego są oczywiście sequele. Po kolejnych odsłonach serii widać, czy zespołowi się jeszcze chce, czy rozwijają się w dobrym kierunku i czy ma pomysły na dalsze prowadzenie stworzonego przez siebie IP. Po powrocie ze studia odpaliłem sobie w domowym zaciszu „jedynkę” i nagle odkryłem, że teraz gra wydaje mi się powolna, nieco toporna i generalnie średnia. To się nazywa postęp! A spędziłem z drugim Shadow Warriorem zaledwie dwie godziny i już nie mogę się doczekać tego, by płyta z grą zakręciła się w napędzie mojej konsoli.

Uwolnić Wanga

Nowe przygody Wanga rozpoczynają się jakiś czas po wydarzeniach z poprzedniej części. Nie spoilując zbyt wiele – doszło do połączenia światów, bo nasz bohater mocno narozrabiał w oryginale. Teraz oczywiście trzeba wszystko naprawić i będzie można tego dokonać nie tylko w pojedynkę, ale również w kooperacji ze znajomymi. Chwilowo mogłem przetestować fragment kampanii jedynie grając samemu. Warto pamiętać, że rozgrywka z ludźmi nie będzie miała oddzielnej fabuły, ale oparta będzie o system „drop in – drop out”. Przy odhaczeniu odpowiedniej opcji w menu, inni gracze będą mogli w dowolnym momencie dołączyć do naszej zabawy.

Ten screen idealnie opisuje klimat panujący w grze. Idealny tytuł dla miłośników krwawego rozczłonkowywania demonów!

Shadow Warrior 2 ma kompletnie odmienną strukturę. Twórcy porzucili bardziej lub mniej otwarte, ale nadal liniowe poziomy, na rzecz nieco bardziej skomplikowanego systemu opartego o questy. W hubie rozmawiamy z NPC-ami, którzy zlecają nam zadania z konkretną nagrodą czekającą na nas po ich wypełnieniu. W tej wersji gry nie miałem tu zbyt wiele do roboty, ale w pełniaku będziemy mogli się tu dozbroić, a także poznać szczegóły scenariusza. Przyjąłem zatem zadanie i teleportowałem się do poziomu, w którym musiałem zebrać dla mojego zleceniodawcy kilka cennych artefaktów.

Kwestia map wymaga dodatkowego akapitu, żeby wyjaśnić o co chodzi. Generalnie każda misja, ma pewne określone założenia do wykonania. W tym wypadku Wang wysłany został na poszukiwanie kilku przedmiotów. One zawsze będą takie same dla tego konkretnego zadania. Sam etap, natomiast, jest poniekąd losowany z wielu predefiniowanych elementów, a do tego dochodzą jeszcze zmienne, takie jak pora dnia i pogoda. Na każdego gracza czeka zatem unikalne doświadczenie. Raz trafimy do orientalnego miasta, a innym razem będziemy szukać tych samych artefaktów w podziemiach. Czasem za zakrętem spotkamy świątynię, a grając ponownie, za podobnym rogiem czekać będzie na nas buddyjska świątynia. Robiłem 4 podejścia do tego dema i ani razu nie trafiłem na dokładnie ten sam poziom. Fajna sprawa i wbrew pozorom nie jest to zbytnio dezorientujące. Nowe etapy są również kompletnie nieliniowe i zamknięte na planie dużego czworokąta.

BorderWang

Doskonale przy tej grze będą się bawić fani wszelkiego rodzaju zbieractwa. Główna mechanika gry została tu przeniesiona z serii Borderlands, co oczywiście oznacza całą masę „lootu”. W trakcie eksploracji znajdziemy pełno giwer o różnorodnych statystykach, a do tego odkryjemy jeszcze więcej czarodziejskich kamieni, które wpięte w oręż lub naszą zbroję zmienią ich właściwości. Oczywiście wszystko ma swoje plusy i minusy. Zwiększenie szybkostrzelności karabinu może zaowocować zmniejszeniem jego zasięgu, a dodanie pociskom ognistego atrybutu może zmniejszy na przykład siłę uderzenia. Oczywiście wszystko jest losowane za pomocą skomplikowanych algorytmów.

Najfajniejsza jest oczywiście broń biała i choć strzelanie i personalizowanie pistoletów sprawia całą masę frajdy, to jednak cięcie katanami przynosi jej kilka razy więcej. Poza zwykłymi ciosami, których kierunek definiuje kąt wychylenia gałki, bohater ma również do dyspozycji mały zestaw uderzeń specjalnych, takich jak wybijanie w powietrze, kołowrotek czy szarża. Pamiętajmy również o umiejętnościach magicznych z „jedynki”, a także mobilności Wanga. Łączenie „dashów” ze skokami pozwala bardzo płynnie przemieszczać się po okolicy i zapewnia niesamowitą mobilność w trakcie pojedynków. Jest nawet parowanie ataków wrogów. Szczerze powiedziawszy – pierwsze podejście do tego etapu spędziłem na oswajaniu się ze wszystkimi możliwościami jakie daje mi ten system. Można poczuć się naprawdę przytłoczonym.

Są tu klasyczne bronie, takie jak dwururka i karabin, a także cała masa wymyślnych giwer z innego świata. Ostatecznie i tak skończycie z mieczami w dłoniach!

Nie Wang się

Można powiedzieć, że demoniczni wrogowie są dosyć tradycyjni, bo mierzyłem się z zombie samurajami, wężowymi ludźmi, wojownikami ninja i czymś przypominającym headcraby z Half-Life'a. Z tym, że każdy z rodzajów wrogów ma w sobie coś wyjątkowego. Jedni się miotają, inni rozdzielają, a wspomniane zapożyczenie z przygód Gordona Freemana mutuje w bardzo efektowny sposób w wielką górę mięcha. Przeciwnicy, podobnie jak w Borderlands mogą także mieć losowe właściwości, takie jak leczenie, czy jakikolwiek żywioł dołączony do ataku.

Oczywiście, jak to w przygodach Wanga, nie mogło zabraknąć kiczowatych tekstów i klozetowych dowcipów. Gra naszpikowana jest odniesieniami, żarcikami i głupkowatymi odzywkami. Nie muszę chyba wspominać, że choć nie każdego będzie to bawić, to dowcipy zostały tu zrealizowane o niebo lepiej niż w Duke Nukem Forever. Dodam tylko, że jednym z artefaktów, które bohater musiał zebrać w ogrywanej przeze mnie misji, była legendarna broń w kształcie wielkiego, czarnego penisa z jajami. Serio.

Na koniec muszę jeszcze, chociaż pokrótce, pochwalić oprawę. Jest to, absolutnie, jedna z najlepiej wyglądających produkcji tego roku. W kwestii graficznej trudno się do czegokolwiek przyczepić. Otoczenie zachowuje się bardzo realistycznie, nawet podczas zrywającej czapki z głów pogody, a cały rysujący się na naszym ekranie obrazek ma w sobie sporo baśniowej magii. Gdy będziecie oglądać jakiekolwiek nagrania z rozgrywki, to koniecznie zwróćcie okiem na kolorystykę oraz doskonałe oświetlenie. Grę prezentowano mi w wersji pecetowej, więc mogę mieć tylko nadzieję, że na konsolach nie straci zbytnio w warstwie wizualnej.

Jeśli miałbym się czegoś doczepić, to zdecydowanie poprawić należy menu, które na ten moment jest po prostu dosyć nieczytelne i nieintuicyjne.

I wiecie co? Po tym co zobaczyłem, trudno mi znaleźć jakieś konkretne rzeczy, które nie podobały mi się w demie. Jeżeli tak dalej pójdzie, to mamy solidnego kandydata do gry roku. Błagam, nie zepsujcie tego Flying Wild Hog! Niech Wang stoi sztywno na przedzie panteonu najlepszych strzelanek w historii.

Mateusz Gołąb Strona autora
cropper