West Side Story (2021) - recenzja filmu [Disney]. Nowojorscy Romeo i Julia

West Side Story (2021) - recenzja filmu [Disney]. Nowojorscy Romeo i Julia

Piotrek Kamiński | 05.12.2021, 20:00

Niedawno wypuszczony z więzienia nastolatek zakochuje się w siostrze szefa rywalizującego gangu. Ich miłość nie podoba się żadnej ze stron, ale być może to właśnie ona zakończy konflikt między młodymi Amerykanami i Portorykańczykami?

Dwudziesty pierwszy wiek to na razie istny festiwal remake'ów, reedycji i tym podobnego żerowania na miłych wspomnieniach publiczności. Nie tylko w kinie, oczywiście, ponieważ w świecie gier też coraz częściej widzimy, że nowe tytuły to po prostu od nowa przygotowane klasyki, albo ich kontynuacje. Muzycy wpychają nam remastery swoich najlepszych albumów, o które nikt nie prosi, a które zwykle brzmią słabiej, niż oryginalne wydania. Czemu artyści nie tworzą zupełnie nowych rzeczy, zamiast tego rozwadniając swoje dotychczasowe dokonania wypuszczaniem enty raz tego samego? Odpowiedź jest brutalnie prosta: bo to się po prostu opłaca. Zupełnie nowy produkt to zawsze loteria, ale unowocześniona marka, którą wszyscy już znają, zawsze się sprzeda, choćby tylko ze względu na nostalgię szepczącą konsumentowi do ucha, że to właśnie tego chce. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Wersja live action "Alladyna" jest nieskończenie słabsza od animowanego pierwowzoru, ale w kinach zarobiła dwa razy tyle pieniędzy. "Czarny album" Metallici zaliczył dwa miesięcy temu reedycję z okazji trzydziestej rocznicy swojego debiutu i raz jeszcze wspiął się do pierwszej dziesiątki albumów Billboardu. Na growym poletku taki "Crash Bandicoot N. Sane trilogy" sprzedał się w pierwszym miesiącu o jakieś 25% lepiej niż zupełnie nowa część czwarta. Ludzie marudzą, że oto kolejny remake, ale i tak chętnie wydają na nie pieniądze. Wiem, bo sam tak robię. Ale w przypadku filmów sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana, niż przy grach. Gry starzeją się niesamowicie prędko, a i dostępność starszych tytułów bywa mocno ograniczona. Dobrze zrobiony film może robić równie mocne wrażenie dzisiaj, jak 50 lat temu, więc jeśli bierzemy się za zrobienie jego unowocześnionej wersji, lepiej żebyśmy mieli ku temu dobry powód. Więc jak, panie Spielberg?

West Side Story (2021) - recenzja filmu [Disney]. Stary Nowy York jak z obrazka

West Side Story (2021) - recenzja filmu [Disney]. Nowojorscy Romeo i Julia

Dżety, gang nastoletnich rozrabiaków, są nieoficjalnymi królami swojej dzielnicy. Nikt im nie podskakuje, wszyscy się ich boją. To chłopaki z niezbyt ciekawych rodzin, których prawdziwym domem jest ulica. Rozrabiają, bo nie mają nic lepszego do roboty, a wielkie kariery raczej nie są im pisane. Jednymi z ich rywali na dzielnicy są Rekiny, ekipa niedających sobie w kaszę dmuchać Portorykańczyków. Niewiele ich łączy, za to dzieli prawie wszystko. Rekiny żyją w kochających rodzinach i pracują - na ulicach szukają przede wszystkim szacunku, który próbują zdobyć siłą. Dżety są sami na tym świecie i robią to co robią bardziej z nudów, niż czegokolwiek innego. Rozpiera ich młodzieńcza energia.

Tony (Ansel Elgort) jest byłym Dżetem i przyjacielem ich przywódcy, Riffa (Mike Faist). Skończył niedawno rok odsiadki za pobicie, które o mało nie skończyło się śmiercią jakiegoś chłopaka. Dało mu to solidnie do myślenia i od tamtej pory postanowił zmienić swoje życie na lepsze. Zaczął pracę w zarządzanej przez portorykańską imigrantkę, Valentinę (Rita Moreno) drogerii, unika kłopotów, wycisza się. Całe jego życie zatrzymuje się na moment, kiedy wybiera się na organizowaną przez miasto potańcówkę. Dżety szukają tam zaczepki ze strony Rekinów, na którą ich szef, Bernardo (David Alvarez), jest z resztą bardzo chętny. Zwłaszcza kiedy jego siostra, Maria (Rachel Zegler), napotyka wzrokiem Tony'ego. W jednej chwili cały świat wokół nich przestaje istnieć i choć tańczą ze sobą tylko kilka chwil przed tym jak wkurzony Bernardo ich rozdziela, wiedzą już, że to miłość.

W swojej najbardziej podstawowej formie, fabuła "West side story" to po prostu "Romeo i Julia", tyle że przeniesieni do Nowego Yorku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Rodziny stały się bardziej metaforyczne, a i zakończenie nie jest dokładnie takie samo, ale zasadniczo jest to ta sama historia. I nie jest to wcale zaleta. Historia miłości dwojga kochanków z Werony działa na deskach teatru znacznie lepiej niż w wersji filmowej, ponieważ teatr jest generalnie medium bardziej umownym, znacznie mocniej angażującym wyobraźnię widza, który całkiem naturalnie akceptuje pewne umowności, które w filmie spotkałyby się z krzywymi spojrzeniami części odbiorców. Może na papierze miłość Tony'ego i Marii jest całkiem urocza, ale kiedy oglądam film i widzę, że jednego wieczora się poznają, w nocy są już w sobie zabójczo zakochani, kolejnego dnia przyrzekają sobie miłość w kościele, a po dobie znajomości Maria wybacza mu w pół sekundy ogromną zbrodnię i krzywdę, jaką wyrządził jej rodzinie, bo go kocha? No nie potrafię przełknąć tego z poważną miną. Sprawiają wrażenie raczej chorych psychicznie, a nie zakochanych. 

West Side Story (2021) - recenzja filmu [Disney]. Techniczny majstersztyk

West Side Story (2021) - recenzja filmu [Disney]. Nowojorscy Romeo i Julia

Czego by jednak nie mówić o fabule, nie można filmowi Spielberga odmówić niesamowitych walorów produkcyjnych. Kamera Janusza Kamińskiego tańczy między aktorami wykonującymi napisane zupełnie na nowo choreografie Justina Pecka, za każdym razem łapiąc dokładnie to, co powinna. Ma się wrażenie, że to wręcz niemożliwe aby fizyczna kamera tak idealnie wkomponowała się między tańczących aktorów. Widowisko jest pierwszorzędne, a tańce całkiem wiarygodnie służą opowiadaniu historii (a czasami jedynie zabawie, bo przecież ludzie tańczą też czasami tylko dla frajdy, a nie żeby pokazać jakie targają nimi emocje w trakcie jedzenia obiadu). Zdecydowanie najciekawszą piosenką i przy okazji najlepiej zaplanowaną pod względem choreografii jest "Gee, officer Krupke!", podczas której Dżety nabijają się z policjanta, z którym często mają do czynienia i przy okazji doszczętnie demolują komisariat. Gdyby tylko cały film mógł mieć w sobie tyle życia. Piosenki takie jak "Tonight", czy "America" to wciąż klasyki, ale nie robią już takiego wrażenia blisko 70 lat po premierze. Szanuję decyzję aby nie psuć znanych utworów dziwnymi, nowymi wersjami, ale akurat w tym przypadku mogłoby to wyjść całej produkcji na zdrowie.

"West side story" kontynuuje wieloletnią, hollywoodzką tradycję obsadzania starych koni w rolach nastolatków. Nie jest to może poziom "Grease", gdzie czterdziestoletnie kobiety i tatusiowie z brzuszkami grali licealistów, ale wciąż nietrudno zapomnieć, że teoretycznie oglądamy na ekranie dzieci. Lecz kiedy człowiek w końcu zdaje sobie z tego sprawę, na przykład podczas oglądania, jak Riff i reszta bawią się pistoletem, który przed chwilą udało im się kupić, kompletnie nie doceniając jego niszczycielskiej mocy, jest to tym bardziej dojmujące. Taka nagła realizacja, że to przecież wciąż tylko dzieci, choć ze względu na zachowanie (i w przypadku filmu również wygląd) można o tym czasami zapomnieć. Ansel Elgort był bardzo sympatyczny w "Baby Driverze", więc zawsze miło mi zobaczyć go na ekranie i choć uważam, że nie ma przesadnie wielkiego zasięgu, to jednak zaimponował mi w paru scenach, w szczególności pod koniec filmu, w scenie którą z oczywistych względów przemilczę. Ale wszyscy i tak będą wiedzieć, o którą chodzi, kiedy do niej dojdą. Film jest również wielkoekranowym debiutem Rachel Zegler, do tej pory śpiewającej głównie na YouTube'ie. Zdarzyło się jej już grać Marię w szkolnych spektaklach, więc przed kamerą wypada zaskakująco naturalnie. Generalnie cała obsada, jak można się było spodziewać po produkcji tego kalibru, prezentuje się przynajmniej dobrze i nie kojarzę chyba ani jednej postaci, która wypadałaby blado na tle reszty.

No więc, czy Spielberg miał dobry powód żeby nakręcić nową wersję "West side story"? Szczerze mówiąc... nie za bardzo. Scenariusz napisany przez Tony'ego Kushnera trzyma się teatralnego oryginału bliżej niż adaptacja z 1961, a od strony czysto technicznej film to po prostu majstersztyk, ale prócz wizualiów jest to zasadniczo wciąż ta sama historia. Nie oferuje nowego spojrzenia, nie dodaje, ani nie zmienia niczego istotnego. Muzycznie może mieć problem trafić do dzisiejszego widza, ponieważ w ciągu ostatnich 60 lat powstała cała masa musicali, forma ewoluowała i dzisiaj zwyczajnie robi się to lepiej, bardziej angażująco. Ale jeśli masz ochotę poczuć trochę magii zeszłego stulecia, cofnąć się w czasie i posłuchać porządnych wykonań starych utworów i pooglądać przy tym rewelacyjnie przygotowane ujęcia, to warto dać "West side story" szansę.
 

Atuty

  • Doskonała choreografia i praca kamery;
  • Świetnie oddane realia lat pięćdziesiątych;
  • Kilka wpadających w ucho piosenek;
  • Sprawnie rozpisana fabuła, dzięki której nie czuć tych blisko 3 godzin w pośladkach.

Wady

  • Romansowi głównych bohaterów brakuje wiarygodności;
  • To tylko kolejny remake.

"West side story" z jednej strony nie wpadł mi w ucho tak, jak niektóre nowsze musicale, ale od strony czysto artystycznej jest to najwyższa klasa i choćby tylko dlatego warto jest go posłuchać i obejrzeć. Temat wciąż jest zaskakująco aktualny.

8,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper