Kącik filmowy: Recenzje

Kącik filmowy: Recenzje

Łukasz Kucharski | 22.02.2015, 19:53

W kolejnym tygodniu Waszym oczom oddaję recenzję filmu Tajemnice lasu oraz pewną intronizacyjną niespodziankę, ale o tym w środku Kącika. Zapraszam!

Tajemnice lasu (2014)

Dalsza część tekstu pod wideo

 

 

Mieszkam na wsi całe swoje życie, a pobliski las nadal ma dla mnie wiele tajemnic. I nie mam tu na myśli dziwnych stękań w lecie czy artystycznych ekspozycji wykonanych ze śmieci. Atmosfera tajemnicy utrzymuje się w tym miejscu mimo upływu lat. Żaden scenariusz z mojej głowy nijak miał się do tajemnicy lasu według Roba Marshalla - reżysera Chicago, Nine i kilku innych. Od czasu do czasu pozwalam sobie bowiem na całkowitą ignorancję względem jakiegoś tytułu i do kina udaję się znając jedynie plakat. Tak było i tym razem. Po kilku sekundach doznałem kompletnego zaskoczenia, gdy bohaterowie z ekranu zaczęli... śpiewać..., a współwidzowie ryczeć ze śmiechu.
 
Dopiero po seansie znalazłem informację, że Tajemnice lasu oparto na musicalu. Spodziewałem się bajki w wersji z serialu Dawno, dawno temu, a dostałem i to i porcję muzyki. Umysłowe twory baśni braci Grimm spotykają się w jednym lesie, by spełnić swoje pragnienia. Mamy tutaj piekarza wraz z żoną – pragnących dziecka, czarownicę – tęskniącą za utraconym skarbem, Kopciuszka – to chyba wiecie, Czerwonego Kapturka – żarłok jakich mało, Jasia – tego od czarodziejskiej fasoli i wiele innych (już) drugoplanowych postaci. Siłą filmu jest połączenie ich wątku w jedną spójną całość. Dodatkowo, możemy zobaczyć co się stało, gdy tekst oznajmiał nam „a potem żyli długo i szczęśliwie”, bo z tym bywa tutaj różnie. Mroczniejszy ton nadaje pewien drobiazg – film nie trafił do kin z dubbingiem. Nie jest to poziom wspomnianego wyżej serialu, ale i tak uważam, że to bajka dla dużych dzieci. Uzupełnienie alternatywnej wersji znanej historii stanowi humor, często i gęsto ociekający czernią. Samo to wystarczyłoby na mile spędzony wieczór. A wisienkę na torcie stanowią kostiumy, wykonane przez naszą rodaczkę. Efekty specjalne również migają na ekranie, ale są tylko uzupełnieniem, a nie główną atrakcją i bardzo dobrze.
 
Plejadę postaci uzupełniono przez znane nazwiska. Johnny Depp pojawia się na ekranie na krótko, więc kolejna wersja Kapitana Jacka Sparrowa nie męczy. Emily Blunt wybornie oddała niejednoznaczność żony piekarza. Za to cały spektakl i tak kradnie Meryl Streep, ale cóż w tym dziwnego, ta aktorka to instytucja i pewny sukces. Młodociani przedstawiciele zawodu już nie zachwycają. Chłopak wcielający się w Jasia a znany z Nędzników, nieustannie działał mi na nerwy. Chyba, że tak miało być, więc zadanie wykonane. A Czerwony Kapturek po prostu jest irytujący i to raczej dla wszystkich. Każda postać serwuje nam popis swoich wokalnych umiejętności. I tu miałem największy problem z dziełem Marshalla. Wykonywane piosenki są dla mnie... nieciekawe. Jedynie duet dwóch księciuniów, rywalizujących nawet w cierpieniu, zapadł mi w pamięć, ale głównie ze względu na konwencję parodii (dobrze, że Chris Pine postanowił zabawić się swoim wizerunkiem). Jakby nie patrzeć każdy ma inny gust, ale w filmie opierającym się na muzyce jest to raczej ważny aspekt.
 
Ogólnie rzecz pisząc – bawiłem się w kinie dobrze, ale tylko tyle. Dobrze zobaczyć coś innego, choć z drugiej strony to kolejna próba pokazania klasycznej opowieści w nowy sposób. Pod tym względem znacznie bardziej podobała mi się Czarownica. Obejrzyjcie jednak ten film, ale dopiero gdy trafi do sklepowej dystrybucji. A nawet jeśli uniknie Waszej uwadze, to kiedyś czeka Was interesujący wieczór z hitem na sobotę.
 
 
Autor: Łukasz Kucharski
 
 
Ocena: 6.5
 
 
###
 
 
Jupiter: Intronizacja (2015)
 
[drugim okiem]
 
 
 
 
Jak mogliście zobaczyć powyżej - pod tytułem widnieje dopisek "[drugim okiem]". Oznaczone tym mianem będą recenzje mojego wsparcia w osobie Szymona, którego powitajcie bardzo gorąco... tylko bez pochodni :). Mam nadzieję, że nasz "team-up" będzie Wam odpowiadał. Miłej lektury!
 
---
 
 
Życie emigranta zazwyczaj nie jest usłane różami, ale to co los zafundował Jupiter Jones to do bólu schematyczny obrazek strudzonego kopciuszka za miedzą. W tytułową rolę wcieliła się Mila Kunis, znana chociażby z użyczania głosu Meg z Family Guy czy roli w Tedzie. W roli wybawcy od sprzątania domów bogaczy, czyli prozy życia Jupiter, ratuje ją niejaki Caine, kosmiczny najemnik w ciele człowieka z duszą wilka i ogromnymi mięśniami Channinga Tatuma. Caine poszukuje Jupiter z powodu jej pochodzenia, które podobno sięga jakiejś królewskiej rodziny z innej planety. Jeśli fabularne klisze bardzo wam przeszkadzają w oglądaniu filmów, już na wstępie ostrzegam przed Jupiter: Intronizacją. Film aż roi się od scen, które mają być tylko i wyłącznie pretekstem do pokazania kolejnej strzelaniny, pościgu czy walki w kosmosie.
 
Główny wątek filmu, czyli droga ku odzyskaniu należnych Jupiter praw do korony, zawiązuje się dość powoli i pierwsza część filmu jest niezwykle nużąca i boleśnie przeciągnięta. Właściwie z żadnym z bohaterów w całym filmie nie dało się poczuć więzi, ich motywacje pozostały jednowymiarowe przez cały czas. Gra aktorska Kunis i Tatuma jest bardzo adekwatna do treści filmu, czyli jest jakoś tak sztywno i na poważnie, co razi, gdy dodatkowo wykreowany przez rodzeństwo Wachowskich świat wręcz promieniuje sztucznością i jest po prostu niewiarygodny. Osobiście uważam, że dobre kino science fiction powinno zawierać w sobie chociaż ziarno prawdopodobieństwa, jakąś krztę racjonalizmu, który pozwoliłby widzom uwierzyć w dane uniwersum i  zatopić się w nim. Niestety Jupiter: Intronizacja nie daje sobie szansy, będą dziełem często pozbawionym logiki, jak choćby w scenie gdzie Cain, używając swoich latających butów (gadżet z niewykorzystanym potencjałem) ściga pewien statek, łapie go a następnie odbywa podróż kosmiczną na inną planetę, puszcza się statku i lata na swoich butach po drugiej stronie galaktyki, jak gdyby nigdy nic.
 
Intryga obracająca się wokół postaci Jupiter jest naciągana i trudno było mi uwierzyć, że przypadkowa dziewczyna, która jeszcze wczoraj nie wiedziała jak poradzić sobie z trudami życia, mając na głowie problematyczną rodzinę, dzisiaj ma uratować od zguby całą ludzkość. Jedyną wiarygodną dla mnie postacią był Balem Abraxas, czyli główny czarny charakter, grany przez Eddiego Redmayne'a. Jego dławione żądzą władzy wypowiedzi mają swój klimat i potrafią zapaść w pamięć. Eddie jako jedyny aktor miał jakąś ciekawą wizję swojej postaci, z której wyciągnął wszystko co dobre, w sensie czysto aktorskim i wszystko co najgorsze pod kątem fabularnym. Jedyny moment, gdy całe widowisko równa do scen z udziałem Balema, jest złożona scena w różnorakich urzędach, gdzie Jupiter próbuje przebić się przez biurokratyczny mur w celu zdobycia rzędu przywilejów należnych jej z racji pochodzenia. [obejrzyjcie film pt. Urząd Krzysztofa Kieślowskiego – dostępny w internecie; przyp. red.]
 
Jupiter: Intronizacja niestety nie ma zbyt wiele do zaoferowania poza paradoksami, dziurami w logice i fabule, nieciekawymi, sztywnymi bohaterami i przewidywalnym rozwojem wypadków. Oczywiście efekty specjalne stoją na wysokim poziomie, kilka scen ma swój urok, ale to zdecydowanie zbyt mało by mówić o jakimkolwiek sukcesie. Sami Wachowscy przyznają w wywiadach, że po porażce kasowej, jaką już okazał się ich najnowszy film, pewnie nie prędko zobaczymy ich w wysokobudżetowych produkcjach. Z jednej strony szkoda, przecież Matrix to nieśmiertelna klasyka, Atlas chmur też bardzo przypadł mi do gustu. Jednak z przykrością stwierdzam, że takimi filmami jak Speed Racer i Jupiter: Intronizacja właśnie, Lana i Andy Wachowscy chyba wbili gwóźdź do trumny swojej kariery, który bardzo ciężko będzie im podważyć. 
 
 
Autor: Szymon Szeliski
 
 
Ocena: 3.0
 
 
###
 
 
Do przeczytania w kolejnym Kąciku!
 
 
Łukasz Kucharski Strona autora
cropper