Recenzja filmu Kingsman: Tajne służby - perełka kina akcji!

Recenzja filmu Kingsman: Tajne służby - perełka kina akcji!

Roger Żochowski | 23.01.2015, 14:05

Gdy zmierzałem na przedpremierowy pokaz filmu Kingsman: Tajne służby, wiedziałem tylko, że ma on mocną obsadę i został oparty na komiksie stworzonym przez Marka Millara. Ot - kolejny film akcji. Po seansie żałowałem, że okazałem się takim ignorantem. To jeden z najlepszych filmów ostatnich miesięcy!

Jeśli lubicie Jamesa Bonda oraz szpiegowskie filmy o superagentach, to jesteście w domu. Zaraz, zaraz - wróć. To nie będzie jednak takie proste. Ale zacznijmy od początku. Film opowiada historię Harry'ego Harta, tajnego agenta, który powoli zbiera się na emeryturę (w tej roli znakomity Colin Firth). Nie jest on jednak zwykłym szpiegiem. To tytułowy Kingsman - świetnie wyszkolony, postmodernistyczny członek tajnej organizacji niezależnej politycznie, której kwatera główna znajduje się w sklepie krawieckim w centrum Londynu. Na jej czele stoi niejaki Artur (znany ostatnio z roli Alfreda, Michael Caine), a skojarzenia z Rycerzami Okrągłego Stołu są jak najbardziej na miejscu. Kingsmani to bardzo hermetyczna i niewielka grupa, o której istnieniu nie wie praktycznie nikt, Dlatego gdy jeden z jej członków ginie w tajemniczych okolicznościach, jego miejsce musi zająć ktoś godzien tego zawodu. Każdy z Kingsmanów dostaje zadanie wyszkolenia następcy poległego agenta - fuchę dostanie jednak tylko osoba, która po arcyciężkim treningu uznana zostanie za najlepszą.

Dalsza część tekstu pod wideo

 
Harry podejmuje się karkołomnego zadania - jako swojego kandydata wystawia młodego złodziejaszka Gary'ego "Eggsy" Unwina (Taron Egerton). Gościa z ulicy, który boryka się na co dzień z londyńskimi gangami, policją i  bijącym matkę ojczymem. Dlaczego wybrał akurat jego? Tego już wam nie zdradzę, ale wątek ma drugie dno. Możecie być za to pewni, że współpraca nienagannie ubranego dżentelmena będącego tajnym szpiegiem, z żółtodziobem z przysłowiowej ulicy, to mieszanka wybuchowa. Niezwykle wiarygodna i szczera w swoim przekazie. To zderzenie dwóch światów jest oczywiście katalizatorem całej masy humorystycznych scen podszytych ironią i sarkazmem. 
 
Właśnie - tutaj dochodzimy do niezwykle ważnej kwestii. Kingsman w przeciwieństwie do Bondów, Boernów i innych szpiegowskich obrazów, podchodzi do wszystkiego z przymrużeniem oka. Naśmiewa się z wymyślnych gadżetów (kuloodporna parasolka rulez!) i kopiuje znane filmowe klisze wywracając je następnie do góry nogami. Miesza stylistykę brudnego Londynu z przerysowanymi sceneriami tajnych baz. Wręcz pokazuje Bondowi i jemu podobnym środkowy palec. Przykład? Niemal każdy film z "wstrząśniętym niemieszanym" musi zakończyć się jakimś spektakularnym wybuchem. Kulminacyjną sceną, która wywoła u widza przysłowiowe "wow" i zostawi go ze szczęką na podłodze. Tutaj podczas epilogu również mamy wybuch, ale w zupełnie inne konwencji. Fabuła przekracza wszelkie możliwe granice absurdu i jest momentami po prostu... głupia. Ale to paradoksalnie jej ogromny atut, bo jest to "inteligentna głupota", jeśli wiecie co mam na myśli. Wszystko podane jest ze smakiem, skrojone na miarę niczym garnitury naszych przezabawnych szpiegów. 

 
Oczywiście żaden film szpiegowski nie może przecież obyć się bez badassa. W tej roli wystąpił genialny Samuel L. Jackson, wcielając się w sepleniącego Valentine'a, który na swój sposób chce zdobyć władzę nad światem słuchając przy tym... muzyki disco. Dialogi Colina Firtha z Jacksonem to miód dla naszych uszu. Postać Valentine'a to zresztą parodia czarnych charakterów znanych z filmów o Bondzie i genialnie wykreowana postać, której nie da się nie polubić. Oczywiście ma też swoją wierną świtę, w której pierwsze skrzypce gra Gazela (Sofia Boutella), czyli damska wersja Pistoriusa. Urodziwe dziewczę porusza się na dwóch protezach, skacząc jak sarenka i wywijając w powietrzu salta niczym Lara Croft w swoich najlepszych latach. Zamontowanymi na nogach ostrzami błyskawicznie pozbawia przeciwników czerepów, co jest dla nich nagrodą, bo nie chcecie wiedzieć, co ta panna potrafi zrobić z kończynami.   


 
Musicie też wiedzieć, że decydując się na seans będziecie świadkami jednych z najlepszych sekwencji walk jakie widziało kino akcji w ostatnich latach. Genialnie zmontowane sceny, pełne efektownych bullet-timów, najazdów kamery i ujęć, które zwalniają i przyspieszają co kilka sekund. Scenografia ulega spektakularnemu zniszczeniu, ludzie latają "po planie" jak szmaty, kule przeszywają ciała, kości gruchoczą aż boli, a my siedzimy w fotelu z miną - co tu się k*rwa dzieje! Fani gier wideo znajdą tu zresztą masę elementów, znanych z naszego poletka. Widok FPP, specyficzny interfejs wyświetlany gdy agenci założą mega-wypasione okulary, czy choćby stylowe oklepywania ryjów kolejnych oprychów. Momentami to istne Dead Rising.  Z całością współgra świetna ścieżka dźwiękowa. Nie brakuje pompatycznych utworów zagrzewajacych do walki, budowania napięcia czy kawałków, które zdają się nie pasować do całości, a po chwili zażenowania okazują się strzałem w dziesiątkę. Posłuchajcie sobie teraz kawałka KC & The Sunshine Band - "Give It Up", wyobrażając jednocześnie scenę, w której mógłby zostać wykorzystany :) 


 
Komiksowa, szalona stylistyka, która miesza się z osobistymi dramatami bohaterów zachwyca od samego początku do końca. Wielkie brawa dla reżysera (Matthew Vaughn odpowiedzialny choćby za Kick-Ass), bowiem udało mu się stworzyć film nietuzinkowy, który zaskakuje konwencją. Fakt - w pewnym momencie główny wątek fabularny nieco zwalnia, a Taronowi grającemu młodego Eggsy'ego brakuje jeszcze rzemiosła aktorskiego widocznego u doświadczonych kolegów z planu, ale te niewielkie skazy nie mają w przypadku Kingsmana większego znaczenia. Jest to również doskonała okazja dla fanów Gwiezdnych Wojen, aby zobaczyć jak zestarzał się Mark Hamill, filmowy Luke Skywalker. Wspominałem już, że obsada jest cholernie mocna? No właśnie. Napisałbym na koniec, że film spełnił moje oczekiwania, ale nie oczekiwałem zbyt wiele, więc byłoby to wierutne kłamstwo. Napiszę więc inaczej - czekam na równie pokręcony i podany w podobnej stylistyce sequel. Naprawdę świetna robota. 
 
Obsada:
Colin Firth
Samuel L. Jackson
Michael Caine
Taron Egerton
Reżyseria:
Matthew Vaughn
Premiera w Polsce:
13 lutego 2015 
Czas:
130 minut
Dystrybutor:
Imperial CinePix


Ocena
8,5/10 






Trailer:
 
Roger Żochowski Strona autora
Przygodę z grami zaczynał w osiedlowym salonie, bijąc rekordy w Moon Patrol, ale miłością do konsol zaraziły go Rambo, Ruskie jajka, Pegasus, MegaDrive i PlayStation. O grach pisze od 2003 roku, o filmach i serialach od 2010. Redaktor naczelny PPE.pl i PSX Extreme. Prywatnie tata dwójki szkrabów, miłośnik górskich wspinaczek, powieści Murakamiego, filmów Denisa Villeneuve'a, piłki nożnej, azjatyckiej kinematografii, jRPG, wyścigów i horrorów. Final Fantasy VII to jego gra życia, a Blade Runner - film wszechczasów. 
cropper