Where mrok?

Miałem w tym sezonie jakieś „szczęście” do mrocznych anime. Sam nie wiem czemu, bo normalnie takich nie oglądam.
Pierwszym z nich, którego recenzję opublikowałem na blogu w sierpniu, był Takopi’s Original Sin, które uważam za jedną z najciekawszych produkcji w tym roku. Drugi, o którym właśnie czytacie, okazało się nie być aż tak mroczne. Niestety, bo Clevatess bardzo silił się na miano dark fantasy.
Mroczny początek…
Tytułowy bohater jest królem demonów, rządzącym południową częścią świata przedstawionego. Jako król demonów, oczywiście, morduje wszystkich, którzy staną mu na drodze – najczęściej wpychając się bardziej lub mniej tłumnie na jego ziemię. Wśród tych, którzy odważyli się postawić swoją stopę w jego królestwie jest Alicia, dziewczyna należąca do składu „Trzynastu Bohaterów”. Po co przybyli? No, oczywiście – by zabić Clevatessa, króla demonów. Jakżeby inaczej, prawda?
Król demonów nie jest jednak w ciemię bity i wipe’uje całe to marne party. Z zemsty idzie zabić questgivera, czyli lokalnego króla. Jednak chwilę później sam dostaje questa – ma się zająć… kilkumięsiecznym chłopcem, którego nazywa Luna (bo Clevatess ma swoją siedzibę w górze o nazwie Luna, nad którą dość mocno świeci księżyc – no co za przypadek ;)). Ale co biedny król demonów wie o ludziach? Ano, niewiele, jak się okazuje, mimo tysięcy lat życia. Więc co robi? Bawi się nekromantę i wskrzesza Alicię, która jest jednocześnie najlepszą postacią w całym serialu (fakt, nie jest to jakaś trudna sztuka). I we trójkę ruszają, by Clevatess (dla kamuflażu zmienił imię na Clen)… no właśnie? Na to pytanie odpowiem później. W każdym razie, po drodze zdobywa jeszcze jednego niewolnika, dziewczynę o imieniu Nelluru, by dopomóc obojgu w tej misji.
Rzecz w tym, że cały mrok serialu skupia się właściwie na pierwsze 3-4 odcinki faktycznie trzymają się „mroku”. Czego tu nie ma – krew, gore, morderstwa, gwałty, zabójstwa, krew niewolnictwo, krew, potwory, gore… Czyli wszystko to, czego trzeba mrocznemu fantasy. Do tego świetna muzyka i naprawdę dobra oprawa wizualna. Serio, miejscami przywodziła mi na myśl najlepsze mroczne anime z lat 2000 – ciosane postacie, mroczno-malownicze tła, wyraźne rany na ciałach postaci… Do tego każda walka była widowiskowa – nawet jeśli trwała krótko to czuło się chęci twórców do oddania jej w pełni. I to jest wszystko na ogromny plus.
...sztampowy koniec.
Szkoda tylko, że na tym zalety się kończą. Wróćmy do pytania, które wcześniej postawiłem – po co Clen wyrusza w podróż z Luną, wskrzeszoną Alicią (która dopiero co próbowała go zabić) i Nelluru? Otóż… by zrozumieć ludzkość. Po co, na co? Serial tłumaczy to dość mętnie i, jak na mój gust, niezbyt przekonująco. Ale, jak to zwykle bywa w tego typu anime, okazuje się, że ludzkość święta nie jest. Ba, na tle króla demonów Clevatessa wydaje się wręcz arcy-zła. Oczywiście, wink-wink, nie wszyscy ludzie tacy są. Innymi słowy – jest to motyw, który był wielokrotnie wałkowany, choć tym razem pobudki Clena są inne… Dziwaczne, fakt, ale inne.
Jak wcześniej napisałem, najciekawszą postacią w całym tym anime jest Alicia i to właściwie na niej przez większość czasu skupia się uwaga widza. To ona odwala całą robotę za – podkreślmy to – niemal wszechpotężnego króla demonów. Którego aktualna największa życiowa ambicja nie ma kompletnie żadnego sensu… Pomijam też to, że na początku przedstawiona jest nam pokrótce cała brygada „TrzynastuBohaterów”, ale potem okazuje się, że nie mają oni żadnego [podkreślić] wpływu na fabułę. Ot, byli, zginęli, przepadli, możemy o nich zapomnieć . Szkoda, bo sądziłem, że będą choć trochę ważni dla fabuły.
Pewnie teraz zapytacie: a co z antagonistą? Ano, jest – jeden główny i dwóch (!) pobocznych. Zacznę od końca – obaj zawodzą na całej linii. O ile pierwszy z nich to po prostu chciwa menda i trudno było w jakikolwiek sposób rozwinąć tę postać, tak drugi na początku wydał mi się ciekawy. Niestety, to wrażenie szybko prysło, bo okazał się jedynie „zapchajdziurą”, pomimo kreowania na groźnego przeciwnika. Ale jak ma do czynienia z tak potężnymi protagonistami?
Jednak moim największym rozczarowaniem okazał się być główny „złol” serialu. Oczywiście, mamy go od początku nie lubić, nie współczuć mu i życzyć, by zdechł w męczarniach. Kłopot w tym, że w pewnym momencie serial próbuje go odrobinę wybielić i dać inne światło na jego zachowanie – ale po co? I tak nie da się go lubić. Miałem z nim jednak inny problem – gość jest definicją wyrażenia „that’s not even my final form!”. I tak, o ile w serialach-tasiemcach typu Dragon Ball ma to ogromny sens (bo buduje napięcie), tak w 12-odcinkowcu – żadnego (bo dzieje się to zbyt szybko i przez to jest pozbawione dramaturgii).
I tu dochodzimy do mojego największego zarzutu dla tego serialu – nie dość, że postacie są bardzo sztampowe, to jeszcze „mroczność” bardzo szybko zanika. Może nie w pełni, ale wystarczająco, by bez żadnego bólu móc usunąć słowo „dark” sprzed gatunku tego anime. A szkoda, bo początek był bardzo obiecujący. Inna sprawa, że sam finał i epilog zawiodły mnie pod każdym możliwym względem.