Historia pewnej miłości, czyli o przygodzie z grami

BLOG
604V
Historia pewnej miłości, czyli o przygodzie z grami
SulidSanke | 07.06.2020, 22:18
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Niedziela. Pogoda za oknem no, mocno dyskusyjna. Niby nie pada, ale jakoś tak ciemno i niezbyt przyjemnie. Pomyślałem żeby sobie pograć, ale i na to jakoś nie było większej motywacji. Popatrzyłem nieco z nostalgią na swoje N64 i starego CRT. Przypomniały mi się czasy gdy z mamą tłukłem w Diddy Kong Racing, jak koledzy wpadali pograć w Goldeneye, albo dzień w którym tata kupił mi Super Mario 64. Ale jak to się zaczęło?

Pierwsze gry pamiętam jeszcze z czasów kiedy chodziłem do przedszkola. Jako jeszcze totalny szczyl ogrywałem namiętnie… No właśnie, nie pamiętam tytułu. Może ktoś z Was skojarzy? Całość działa się w zoo po którym przemieszczało się kolejką (w jednym miejscu przepływało się nawet przez wodospad! Ale to robiło wrażenie). Na każdej stacji były jakieś różne zadania do wykonania. Jedno szczególnie utkwiło mi w pamięci: był mors, którego trzeba było karmić odpowiednią ilością ryb. „Poproszę rybkę na obiad – dwie” mówił niski głos.

Jednak najlepsze dopiero miało nadejść – Jazz Jackrabbit. O ludzie, co to była za gra! Kolorowa, szalona, piękna wizualnie, a muzyka to małe dzieło sztuki – motyw przewodni nadal gdzieś tam odbija mi się echem z tyłu głowy. Nawet teraz, pisząc ten tekst, włączyłem sobie ścieżkę dźwiękową z Jazz’a i kurde, nic a nic się nie zestarzała, nadal jest tak samo piekielnie dobra jak ją zapamiętałem. Z resztą sprawdźcie sami.

 

Samej gry raczej ani razu nie skończyłem, nie zmienia to faktu, że wracałem do niej niezwykle często. „Tato, włączysz mi królika?” – no nie było zmiłuj, trzeba było to zrobić bo bym pewnie wiercił dziurę w brzuchu do końca dnia.

Z resztą to właśnie ojciec podrzucał mi co rusz ciekawsze kąski, za co jestem mu niezmiernie wdzięczny. Chociaż, patrząc z perspektywy czasu, zaliczył jedną małą wpadkę. Niegroźną co prawda, ale trochę mi się śmiać z tego teraz chce. Pamiętacie Creature Shock? Tak, to ta cholernie trudna gra, wręcz niemożliwa do przejścia, gdzie na początku leci się stateczkiem, rozwala asteroidy i statki, po czym lądujemy w jakiejś bazie i strzela do kosmitów czy innych mutantów. Ale co jest dalej… Idziemy sobie po jakimś klaustrofobicznym korytarzu a tu nagle jebs, wyskakuje wielki zmutowany pająk z głową przypominającą nieco ludzką i próbuje nas zeżreć. Albo inny obślizgły robal co wygląda jak tasiemiec na sterydach, i to takich ostrych. Tato, jeśli to czytasz –  nie, to nie była gra dla dzieci. Na szczęście nie odniosłem uszczerbku na psychice. Chyba.

Ale żeby nie było, ojciec podsuwał mi też inne fajne tytuły, bardziej adekwatne do wieku. Zagrywaliśmy się razem w „łysolki” czyli Baldies, Gruntz, jak przez mgłę pamiętam jeszcze Oscar, gdzieś tam przewinął się też Overboard, FX Fighter (który w tamtym czasie nie wydawał mi się taki kaszaniasty jak to większość uważa) a nawet Star Wars: Rebel Assault. O, jeszcze było Abe's Odyssey, na które chyba też byłem za młody. Jasne, gadki Aba z innymi Mudokonami były całkiem zabawne, szczególnie jak wciskało się namiętnie przycisk odpowiedzialny za puszczanie bąków, jednak nie oszukujmy się, był to tytuł dość brutalny. Wszystko to, to jednak nic w porównaniu do kolejnej ważnej gry w moim życiu, z którą łączy mnie chyba najwięcej ciepłych wspomnień – Worms Armageddon.

Tutaj chyba się narodził u mnie syndrom „jeszcze jednej rundy”. Niby mieliśmy pograć sobie z godzinkę, no góra dwie, a nie raz kończyło się to tym, że w środku nocy przychodziła do nas mama z wypisanym na twarzy niezadowoleniem, po czym w krótkich żołnierskich słowach wyjaśniała nam, gdzie powinniśmy się w tym momencie znajdować. I ku naszemu zaskoczeniu, nie była to pracowania  ojca gdzie stał komputer, a nasze łóżka. No ale w takich sytuacjach nie warto było wdawać się w dyskusje – życie było nam jednak miłe, a wizja transformacji rodzicielki w terminatora nie była zbyt przyjemna. Tak, przed „Robalami” spędzaliśmy strasznie dużo czasu, czy to tworząc nowe mapy, tryby rozgrywki czy po prostu walcząc przeciwko sobie i komputerowemu oponentowi. Bywało też  tak, że i naszego Strażnika Czasu dało się namówić na parę rundek, i tak spędzaliśmy sobie w trójkę czas.

Wspominałem kiedyś, że byłem z tych nielicznych szczęśliwców, którzy pieniądze z komunii mogli przewalić na głupoty. Dla mnie wybór był prosty i oczywisty – PlayStation. Koledzy mieli, to i ja musiałem mieć. Moglibyśmy się wymieniać grami i takie tam. Tata miał na ten temat inne zdanie.

- PlayStation? Młody, weź Nintendo 64. Ma o wiele lepszą grafikę. Mówię Ci, gry będą o wiele ładniejsze.

- Ładniejsze? – wydawało mi się to niemożliwe. Przecież taki Tekken był wręcz fotorealistyczny!

- No tak. Ma 64 bitową grafikę, ten cały „plej” tylko 32 bitową.

Mówiło mi to tyle co nic. No ale brzmiało mądrze, poza tym kto jak kto, ale ojciec zawsze był na bieżąco jeśli chodzi o elektronikę czy gry – w końcu czytał regularnie Top Secret i sam opowiadał jak to jeszcze za czasów dinozaurów łupał na swoim Atari 800XL. W każdym razie lepsza grafika i fajniejsze gry do mnie przemówiły. Wpakowaliśmy się więc do samochodu i pojechaliśmy do sklepu „nie dla idiotów”. Chwilę później stałem się szczęśliwym posiadaczem Nintendo 64 w zestawie z Donkey Kong 64. Do kompletu wzięliśmy też Star Wars: Rogue Squadron. Powiem Wam, że cholernie cieszę się, że dałem się namówić na ten zakup. Dzięki tej decyzji poznałem wiele wspaniałych światów, które cieszyły jak mało co. Jasne, koledzy się śmiali, że gram w „gry na dyskietkach”, jednak szybko zmieniali zdanie po odpaleniu konsoli. Taki DK 64 wyglądał wręcz bajkowo. Autentycznie, czułem się tak jakbym oglądał bajkę o przygodach szalonych małp, z tą różnicą, że to ja odpowiadam za ich dalsze poczynania. Do tego humor lejący się z ekranu, konstrukcja poziomów, masa rzeczy do odnalezienia – Rare wiedziało jak zrobić dobrego platformera. Koledzy zaś mogli jedynie pozazdrościć patrząc na DK 64 czy Super Mario 64 przez pryzmat Crasha.

W Star Wars: Rogue Squadron zakochałem się niemalże od razu. Już jako dzieciak byłem wielkim fanem Gwiezdnych Wojen, a kasety VHS (szczególnie „Powrót Jedi”) katowałem do znudzenia. No bo kurczę, jak tu się nie zakochać kiedy możemy zasiąść za sterami X-Winga i skopać tyłek Imperium? Wracałem do tej gry niezwykle często, powtarzając po kilkadziesiąt razy te same poziomy i stawiając przed sobą nowe wyzwania.

Pewnego razu Głowa Rodziny zabrała mnie do sklepu Tryton. Widok ten spowodował u mnie opad szczęki. Tyle różnych gier w jednym miejscu! I ten kiosk N64 (który z resztą stoi w sklepie do dziś). Tak zaczęła się moja przygoda z wymianą gier, ale także naciąganiem rodziców co jakiś czas na nowe tytuły. Pamiętam jak dziś, że chciałem wymienić Star Wars na coś innego.

- Jesteś pewien? Przecież to świetna gra. Będziesz tego żałował. – doparł tata.

I faktycznie, żałowałem przez wiele lat bo mój wybór padł bodajże na Blast Corps, które nieszczególnie mi podeszło. Na szczęście w zeszłym roku udało mi się zakupić kolejny egzemplarz i całość przeszedłem w dwa dość intensywne ale jakże fantastyczne wieczory. I nie, tym razem jej się nie pozbędę.

Lata mijały, jedne gry przychodziły, inne odchodziły, a niektóre zostały ze mną po dziś dzień, jak wspomniany Mario, Goldeneye 007, 1080 Snowboarding (takie Cool Boarders to przy tym cienki bolek – change my mind) czy Vigilante 8.

Niestety, miłość ta z biegiem czasu gdzieś się ulotniła, bowiem w moim pokoju zagościł istny potwór – PC z procesorem Pentium 3 800Mhz. Mimo tej wielkiej zmiany, nie pamiętam z tego okresu zbyt wielu gier, może przez to, że mało która wywarła na mnie takie wrażenie jak tytuły wydawane przez Big N. W zasadzie tylko trzy utkwiły mi w pamięci – Max Payne, Fallout 2 oraz Gothic. O nich jednak nie ma co się rozpisywać bo chyba wszyscy je doskonale znacie.

Konsola zaś wylądowała w kartonie na szafie, a ja sam przerzuciłem się na komputer, który służył mi przez kolejne lata. Ale i tutaj cała ta pasja powoli się wygaszała, gry nie interesowały mnie już tak jak kiedyś, sam też rzadziej do nich wracałem. Trochę się poprawiło gdy tata przyniósł do domu Wii (które dzięki jego uprzejmości obecnie posiadam u siebie) ale nic mnie nie zatrzymało jakoś na dłużej, no może poza Mario Galaxy 2.

Wszystko jednak to odmieniło się jak za sprawą czarodziejskiej różdżki wiele lat później. Szczerze mówiąc, był to totalny przypadek. Pojechałem bowiem do Media Markt w celu zakupienia kilku pustych kaset magnetofonowych (w tamtym czasie było to chyba ostatnie miejsce gdzie jeszcze były w sprzedaży). Na wejściu powitała mnie ogromna paleta z konsolami PlayStation 3 Slim 160GB. Cena była bardzo kusząca, bodajże 750zł. Niewiele myśląc chwyciłem za pierwszy z brzegu egzemplarz, pognałem po gry i dodatkowego pada. Wybór padł na Resident Evil 5 oraz Infamous 2 z czerwonym DualShockiem w zestawie. W ten sposób historia zatoczyła koło, dawna miłość odżyła, biblioteka gier do dziś się rozrasta, starych konsol przybywa, a ja co jakiś czas wracam do mojej ukochanej Niny i jej bajkowych opowieści.

A rodzice dalej tłuką w gry, tym razem na Wii U. Mama ściga się szalonym Toadem w Mario Kart, tata zaś walczy o lepsze jutro w Xenoblade Chronicles ;)

W tym momencie chciałbym też im podziękować za wspólne przygody, które razem przeżyliśmy w cyfrowych światach, za wszystkie bitwy rozegrane w „Robalach”, za wspólne zarządzanie miastami w Sim City 3000 jak i tworzenie najbardziej rzygogennych kolejek górskich w RollerCoaster Tycoon. To są bardzo miłe wspomnienia, które nawet w tak chaotycznej formie, były warte spisania i podzielenia się nimi z innymi. Mam nadzieję, że zapamiętaliście je równie dobrze jak ja.

I tym optymistycznym akcentem się z Wami żegnam. Do następnego!

Oceń bloga:
15

Komentarze (11)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper