Frankenstein Guillermo Del Toro powrót do złotych lat kinematografii - recenzja
Nie sądziłem, że kiedykolwiek na filmie sygnowanym logiem Netflix będę bawił się jak za najlepszych filmowych lat, gdy chłonęło się kolejne produkcje, a każda była czymś świeżym i nowym. Nie myślałem, że znana wszystkim historia może zostać opowiedziana w sposób w jaki nigdy jeszcze nie została, jednocześnie pozostając kanoniczną i nie niszcząc literackiego oryginału. Wreszcie nie spodziewałem się, że Del Toro stworzy arcydzieło, które mam głęboką nadzieję wejdzie do kanonu klasyki kinematografii, bo zdecydowanie na to zasługuje. To najlepszy filmowy Frankenstein, który jak tytułowy stwór pozszywany z ciał umiejętnie zszywa epicką baśn, gotycki dramat i film przygodowy we wspaniałą podróż w czasy, kiedy filmy dawały autentyczną przyjemność i zostawały w głowie długo po seansie. Przez dwie i pół godziny chłonąłem ten film jakbym zaczynał przygodę z kinem, a nie cierpiał na kryzys znużenia poziomem kina w ostatnich latach. Zacznijmy jednak od początku...
Bardzo wiele obiecywałem sobie po Nosferatu Eggersa. Filmy takie jak Nosferatu, czy Frankenstein ogromnie działały czterdzieści lat temu na wyobraźnie, gdy byłem młokosem. Niestety dla mnie Eggers stworzył wydmuszkę, piękną wizualnie, bardzo dobrze zagraną, ale nie wzbudzającą przynajmniej u mnie żadnych emocji. Nosferatu również kompletnie nie sprawdził się jako horror. Watażka z wąsikiem bardziej bawił mnie, niż straszył - zwłaszcza, że film poszedł bardziej w oklepane damsko męskie popędy zamiast w pradawne zło. Do oryginału Eggers kompletnie nie podjechał, bo najwyraźniej pomylił pociągi, a Skarsgaard momentami przebijał Pennywisem co trochę psuło klimat. Jedyne co stawiam na równi z nowym Frankensteinem to niesamowity gotycki klimat.
Jakże ogromne było moje zdziwienie, gdy na horyzoncie nagle i dość niespodziewanie, bo nagle zamajaczyła zapowiedź nowej wersji Frankensteina i to w wykonaniu reżysera, którego cenię ogromnie za Labirynt Fauna, Hellboya, Kształt Wody, czy Zaułek Koszmarów.
Guillermo Del Toro biorąc na warsztat klasyczną powieść Mary Shelley dokonał niejako pewnej dekonstrukcji ponieważ i tutaj nastąpi GRUBY SPOILER 😉 film absolutnie i w żadnym momencie nie jest horrorem. Jest to jednak ogromną zaletą tej wersji, bo to co straszyło moje pokolenie za młodu dzisiaj mogłoby wydać się nieco zbyt karykaturalne i groteskowe.
Ponieważ jak mniemam prawie każdy pobieżnie historię Frankensteina, lub sam zarys zna nie chcę tutaj analizować fabuły i samej (zaznaczam ciekawej) konstrukcji samego filmu. Nie będę psuł nikomu przyjemności oglądania tego spektaklu, a zazdroszczę tym, którzy kompletnie historii nie znają z żadnych źródeł i wyruszą w ten rejs po raz pierwszy. Dość powiedzieć, że historia skupia się bardziej na samej postaci Victora Von Frankensteina i na dziele jego życia niż robiły to poprzednie wersje. Film toczy się niespiesznie, jeżeli ktoś czeka na akcje to drodze się rozczaruje. Nie oznacza to jednak, że kompletnie jej tu nie ma. Jest kilka momentów dynamicznych gdzie efekty praktyczne są świetne i niestety kilka ujęć (zwierzęta) gdzie CGI jest widoczne. Nie psuje to wrażenia z całego filmu, ale jest to jedyny większy zarzut jaki do niego mam, bo mogło i powinno to wyglądać lepiej. Film ma też kilka brutalnych momentów, co akurat uważam za zaletę, bo nie lubię ugrzeczniania. Co do reszty to mamy tutaj ucztę dla zmysłów, a zwłaszcza dla oczu...
Kostiumy i scenografia (jeśli film za kostiumy nie zdobędzie Oscara mocno się zdziwię) zrobione są fenomenalnie. Każdy kolor, każda ozdoba ma tu znaczenie, dobrane są do postaci, jej charakteru, lub zainteresowań. Poziom przywiązania do detali epoki jest wręcz pedantyczny. Widoki i kolorystyka zapierają dech. Wyobrażam sobie jak ten film musiał wyglądac w kinie i powinien być wyświetlany zdecydowanie dłużej, bo zdecydowanie zasługuje na to, żeby jak najwięcej osób mogło zobaczyć go na dużym ekranie. Praktyczne efekty, czy makabryczne eksperymenty barona wyglądają świetnie. Tutaj każda scena jest dopracowana w najdrobniejszym szczególe na co duży wpływ na też bez wątpienia dobór obsady...
Oscar Isaac w roli barona Frankensteina jest świetny. Jego szaleństwo w dążeniu do celu i wybujałe ego kipi z ekranu na każdym kroku. Mia Goth tutaj akurat występuje w podwójnej roli i to z nią mam największy problem. Po naprawdę dobrych rolach w średniakach takich jak Pearl, czy X, gdzie jej aktorstwo te filmy ciągnęło spodziewałem się tutaj więcej. Nie wiem, czy taki miała skrypt. Nie oczekuję, by od razu była nową Marylin Monroe, ale ma się lekki niedosyt jej postaci, pomimo, że jest dla filmu poniekąd kluczowe. Wiele ważnych słów pada właśnie z jej ust. Christopher Walz zagrał postać, której nie było ani w literackim pierwowzorze, ani we wcześniejszych ekranizacjach i jest to postać, która świetnie wpasowuje się w konstrukcje filmu, ważna dla scenariusza i dobrze napisana. Aktor jak zawsze nie schodzi poniżej pewnego wysokiego poziomu i na koniec "last but not least"...
Inżynierem być...
Gdy pierwszy raz twór Victoria objawia nam się w pełnej krasie, ze swoim kolorem skóry górując nad innymi ludźmi - aparycją i całokształtem przywodzi on na myśl postać inżynierów z Prometeusza. Nie wiem na ile Del Toro się inspirował, ale podobieństwo nawet jeśli niezamierzone jest spore. Jacob Elrodi bo to on jest owym stworem to "creme de la creme" tego filmu. Oddaje każdą emocję gestem, spojrzeniem, ruchem. Postać zagrana fenomenalnie. W kwestii czysto aktorskiej jest to półka wyżej niż lata temu zrobił to De Niro, ponieważ Elrodi dostaje dużo trudniejsze zadanie i operuje na dużo większych zakresach emocjonalnych. Jego postać jest wielowymiarowa i dostaje też bardzo dużo miejsca i czasu ekranowego.
"Póki żyjesz cóż Ci pozostaje, jeśli nie żyć..."
Życia i rodziców sobie nie wybieramy. Nawet najbardziej nieszczęśliwe istnienie warte jest tego, by znaleźć w sobie iskrę do trwania.
Frankenstein Guillermo Del Toro porusza szereg tematów skłaniając do głębszych rozważań. Motywem przewodnim jest tutaj problem dojrzałości rodzicielskiej, gotowości do bycia odpowiedzialnym za owoc własnego stworzenia. Trudne relacje z rodzicami, traumatyczne wychowanie determinują często poniekąd całe nasze życie jeżeli powielamy ich błędy - choć wcale nie muszą. Nawet największego potwora można pokochać i wybaczyć. Film potrafi wzruszyć, zwłaszcza fenomenalne zakończenie i pod pozorem względnie prostej baśni przemyca bardzo wiele ważnych tematów jak igranie z naturą życia, granica ludzkiego ego, żal do stwórcy, odrzucenie z powodu inności, czy braku zrozumienia. Film oferuje znacznie więcej, bo nie zamyka się w ramach fabuły, a daje duże pole do własnych przemyśleń. Ze mną został bardzo długo po seansie...
"I tak serce, choć pęknie, złamane będzie żyć" - Lord Byron.