Stranger Things (2025) - recenzja i opinia o serialu [Netflix]. Ostatni taniec ruszył z impetem
Czekaliśmy na ten moment niemal jak na powrót mesjasza popkultury, choć w głębi duszy każdy z nas obawiał się, że bracia Duffer przyniosą nam fałszywego proroka. Od finału czwartego sezonu minęły trzy długie lata, a w świecie streamingu to cała epoka, w trakcie której algorytmy Netflixa zdążyły przemielić i wypluć dziesiątki pretendentów do tronu. A jednak, gdy 27 listopada 2025 roku na platformie wylądowała pierwsza część finałowego piątego sezonu „Stranger Things”, świat znów wstrzymał oddech.
I słusznie, bo pierwsze cztery odcinki to już nie jest urocza widokówka z lat 80., którą pamiętamy z 2016 roku. To monumentalny, duszny i momentami przytłaczający fresk o końcu dzieciństwa, malowany na gruzach Hawkins z rozmachem, jakiego telewizja dotąd nie widziała. Bracia Duffer nie bawią się już w subtelne nawiązania do innych produkcji. Oni idą na całość, jakby na pełną wojnę w stylu Jamesa Camerona, serwując nam spektakl, który choć momentami ugina się pod własnym ciężarem, wciąż potrafi chwycić za gardło żelazną ręką nostalgii. Czy jednak w tej pogoń za epickością nie zgubiono duszy serialu?
Stranger Things (2025) - recenzja i opinia o serialu [Netflix]. Hawkins jako strefa zero
Zanim jednak w pełni zanurzymy się w postapokaliptyczny mrok roku 1987, twórcy wykonują narracyjny piruet, cofając nas do samego początku - do deszczowej nocy 1983 roku. Otwierająca sekwencja została ukazana z perspektywy, która mrozi krew w żyłach. Widzimy moment porwania Willa oczami oprawcy, a słowa Vecny - sugerujące, że chłopiec od zawsze był częścią jego wynaturzonego planu - zmieniają optykę całej sagi. To już nie jest historia o pechowym dziecku, które znalazło się w złym miejscu. Ten krótki, lecz intensywny powrót do przeszłości działa jak ponure proroctwo, uświadamiając nam, że pętla na szyi Hawkins zaczęła się zaciskać na długo przed tym, zanim po raz pierwszy rzucono kośćmi w piwnicy Mike’a.
Już pierwszy odcinek zatytułowany „Rozdział pierwszy: Zniknięcie Willa Byersa”, nie pozostawia złudzeń. Sielankowe miasteczko w stanie Indiana, gdzie największym zmartwieniem była gra w D&D w piwnicy Mike’a, przestało istnieć. Hawkins (fabularnie w 1987 roku) to strefa zmilitaryzowana, postapokaliptyczny poligon, który wizualnie plasuje się gdzieś pomiędzy nuklearnym koszmarem z „Terminatora” a organicznym horrorem z obrazów Beksińskiego. Decyzja twórców, aby nie cofać skutków kataklizmu z finału poprzedniej serii, była ryzykowna, ale opłaciła się. Czuć tu stawkę. Czuć brud, pot i zmęczenie materiału - zarówno tego fikcyjnego, jak i aktorskiego.
Stranger Things (2025) - recenzja i opinia o serialu [Netflix]. Najdroższy serial Netflixa… i to widać
Wprowadzenie przeskoku czasowego, o którym spekulowano od miesięcy, okazało się zabiegiem koniecznym, aby usprawiedliwić fizjonomię obsady. „Chłopcy” mają już twarze mężczyzn, a Millie Bobby Brown jako Jedenastka emanuje chłodem weteranki wojennej, a nie zagubionego dziecka. Wizualnie serial osiągnął poziom kinowych superprodukcji. Budżet, który według plotek miał być „nielimitowany”, widać w każdym kadrze. Efekty specjalne, zwłaszcza w scenach ukazujących fuzję świata z serialu z Drugą Stroną (Upside Down), zapierają dech w piersiach, choć momentami ocierają się o cyfrowy przesyt. Czerwień i popiół dominują w palecie barw, tworząc duszną atmosferę nieuchronnego końca. Warto przypomnieć, że to dwa równoległe wymiary, gdzie Drugą Stronę można opisać jako mroczny, alternatywny wymiar, który odzwierciedla świat ludzi w dość zniekształcony sposób. W dodatku jest zamieszkany przez potwory, takie jak Demogorgony i połączony zbiorową świadomością, którą kontroluje Łupieżca umysłów.
Idąc dalej, na szczególną uwagę zasługuje jednak to, jak serial radzi sobie z wprowadzeniem na szachownicę nowych graczy. Linda Hamilton w roli Dr. Kay to castingowy strzał w dziesiątkę i hołd dla ikony kina akcji lat 80., który nie jest tylko pustym mrugnięciem oka do widza. To agentka rządowa, chłodna naukowczyni i stanowi idealny kontrapunkt dla zbyt emocjonalnie podchodzącej do wszystkiego grupy naszych bohaterów. To właśnie w tych niepozornych zderzeniach - intymnych dramatów z bezduszną ludzką machiną i nadnaturalnym zagrożeniem - „Stranger Things” wciąż ma to samo serce, nawet jeśli bije ono teraz w nieco innym rytmie.
Stranger Things (2025) - recenzja i opinia o serialu [Netflix]. Labirynt świadomości i powrót chłopca, który zaginął
O ile warstwa wizualna to uczta dla oczu, o tyle fabularny kręgosłup pierwszej połowy sezonu opiera się na dwóch filarach. Metafizycznej odysei Max Mayfield (w tej roli genialna Sadie Sink) oraz wielkiego powrotu postaci Willa Byersa (Noah Schnapp). Wątek Max, której ciało leży w śpiączce, a umysł błądzi po labiryntach wspomnień Vecny, to najciekawszy eksperyment narracyjny tej serii. Dostajemy psychologiczny thriller w stylu „Koszmaru z ulicy Wiązów 3: Wojownicy snów”. Max nie czeka na ratunek, ponieważ toczy własną, wewnętrzną wojnę. Sceny w „pałacu pamięci” Henry’ego Creela są wizualnie wysmakowane i pozwalają nam zrozumieć antagonistę lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, choć można odnieść wrażenie, że Dufferowie momentami zbyt mocno fetyszyzują zło, dając Vecnie (Jamie Campbell Bower) sceny monologów godne szekspirowskiego złoczyńcy.
Jednak to Will Byers jest prawdziwym objawieniem tych czterech odcinków. Przez lata spychany na boczny tor, zredukowany do roli ofiary lub płaczącego barometru w obecności Łupieżcy Umysłów, wreszcie otrzymuje więcej czasu na ekranie. Finał czwartego odcinka, w którym Will odkrywa swoją więź z rojem na nowo - nie jako poddany, ale jako potencjalny uzurpator - to moment katharsis, na który fani czekali od 2016 roku. Schnapp gra tu na subtelnych nutach:strachu mieszającego się z rodzącą się potęgą. To właśnie w jego oczach, a nie w telekinetycznych fajerwerkach Jedenastki, widzimy prawdziwy ciężar dziedzictwa Drugiej Strony. Scenarzyści sprawnie domykają klamrę całej sagi sugerując, że to, co zaczęło się od zaginięcia chłopca, musi skończyć się jego ostateczną transformacją. To odważny ruch, który przesuwa akcent prostej walki „dobra walczącego ze złem” w nieco bardziej skomplikowaną intrygę.
Stranger Things (2025) - recenzja i opinia o serialu [Netflix]. Nie ma dzieła idealnego
Nie wszystko jednak w tej „maszynie” działa bez zarzutów - pojawiło się parę zgrzytów. Piąty sezon „Stranger Things” cierpi na syndrom, który nazwałbym „dysonansem dojrzewania”. Mamy tu do czynienia z paradoksem. Serial próbuje opowiadać o traumie i walce z nadprzyrodzonymi mocami, ale wciąż kurczowo trzyma się pewnych infantylnych schematów relacji między postaciami, które działały, gdy bohaterowie mieli po kilkanaście lat. Dialogi, zwłaszcza w wątkach pobocznych (trójkąt Steve-Nancy-Jonathan), momentami trącą myszką i wydają się wymuszone, jakby scenarzyści bali się definitywnie odciąć pępowinę łączącą nas z beztroskim klimatem pierwszych sezonów. Humor, niegdyś naturalny, teraz bywa wciśnięty na siłę, co nieco wybija z rytmu.
Tak jak w poprzednim czwartym sezonie odcinki trwają około 80 minut (jak nie dłużej), co ponownie zmienia każdy epizod w prawie pełnometrażowe filmy. I choć cenię sobie immersję, to narracja momentami siada, gubiąc tempo w niepotrzebnych dłużyznach. Widzimy tu pewną pychę twórców, którzy zakochani we własnym dziele, nie potrafią użyć montażowych nożyczek. W efekcie, obok scen genialnych, dostajemy „wypełniacze”, które w erze TikToka i krótszej uwagi mogą być dla części widowni męczące. Czy serial podąża niedoskonałą i pękniętą pod naporem własnych ambicji drogą? Wydaje mi się, że nie. I mimo, że „kolos wciąż stoi, to jego nogi zaczynają drżeć”. Takie mam odczucia.
Mimo to, nie można odmówić „Stranger Things” jednego. Ten serial wciąż potrafi wywołać emocje. Kiedy w czwartym odcinku wybrzmiewają pierwsze takty muzyki (nie będę zdradzał utworu, aby nie psuć niespodzianki), a bohaterowie stają ramię w ramię przeciwko niemożliwemu, cynizm i krytyka ustępuje miejsca czystej chłopięcej ekscytacji. To magia, którą Dufferowie wciąż mają w małym palcu.
Stranger Things (2025) - recenzja i opinia o serialu [Netflix]. Czy warto było czekać na zbliżający się koniec?
Pierwsza część piątego sezonu „Stranger Things” to telewizja, a raczej kino totalne - głośne, wizualnie obezwładniające i emocjonalnie wyczerpujące. To początek końca ery, w której Netflix zdominował streaming jedną produkcją - pod względem oglądalności i popularności. Mimo wad, dłużyzn i naciąganych dialogów, serial ostatecznie broni się jako znakomity spektakl. Sadie Sink i Noah Schnapp kradną show, a mroczny, wojenny klimat nadaje pierwszej części należnej powagi, której brakowało w poprzednich sezonach.
Jeśli kolejne trzy odcinki (które zobaczymy dopiero 26 grudnia) i skumulowany w jednym długim epizodzie finał (1 stycznia 2026 roku), utrzymają ten wysoki poziom napięcia i rozwiążą wątki z taką samą bezkompromisowością, to „Stranger Things” odejdzie do historii jako jeden z nielicznych gigantów, który nie potknął się na ostatniej prostej, a jedynie nieco zachwiał.
Atuty
- Serial powala pod względem scenografii i skali
- Efektowny przeskok, który przybliża nas do ostatecznej, wręcz apokaliptycznej wojny
- Znakomita Linda Hamilton i aktorski popis Sadie Sink
- Wreszcie satysfakcjonujący rozwój wątku Willa Byersa
- Odważne, mroczniejsze tony i brak taryfy ulgowej dla głównych bohaterów
Wady
- Czasem nierówne tempo
- Przez liczne wypełniacze niektóre odcinki wydają się zbyt długie
- Dialogi momentami grzęzną w schemacie z poprzednich dekad
- Przesyt CGI odbiera serialowi to proste piękno
Warto zanurzyć się w ten mrok, nawet jeśli wiemy, że na dnie czeka potwór. Nie ma już azylu, nie ma ucieczki. I kto jak kto, ale bracia Duffer doskonale o tym wiedzą.
Przeczytaj również
Komentarze (9)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych