
Once Upon Katamari (PS5) - recenzja gry. Ewolucja, nie rewolucja
Seria Katamari Damacy do tej pory bawiła się w wyjątkowo mocny recykling dwóch pierwszych odsłon wydanych jeszcze na PlayStation 2. Remastery obu tych tytułów pojawiły się także na konsolach tej generacji i zostały ciepło przyjęte. Więc gdy Bandai Namco zapowiedziało Once Upon a Katamari, które wreszcie postanowiło pójść z nieco większym ryzykiem i oddać nam w ręce zupełnie nową zawartość. Z pewnymi obawami odpaliłem grę, na szczęście one szybko uleciały.
Once Upon a Katamari pokazało także, że nie potrzebujemy rewolucji, by grę dostosować do dzisiejszych czasów. Ewolucja, jaką przeszła seria przy tej odsłonie jest na tyle delikatna, że najbardziej zatwardziali fani Katamari (są tacy?) nie będą narzekać na upraszczanie rozgrywki. Rdzeń pozostał taki sam, więc jeśli komuś w ciągu 20 lat ta seria nie przypadła do gustu, to i tym razem tak się nie stanie. Choć faktem jest, że w całej swojej dziwaczności, to najbardziej przystępna odsłona w historii.





They see me rollin' They hatin'
Podobnie jak w poprzednich odsłonach tej serii, historia towarzysząca rozgrywce jest z jednej strony prosta, a z drugiej wyjątkowo głupawa. Tym razem wszechmocny Król Kosmosu przesadził z kombinowaniem w trakcie tworzenia planet i skasował Ziemię. By naprawić swój błąd, tworzy wehikuł czasu i wysyła Księcia, czyli nas, w podróż po różnych epokach, by uzbierać potrzebne przedmioty i stworzyć na nowo to, co zostało usunięte. W każdej epoce towarzyszy nam parę scenek przerywnikowych, całkiem zabawnych dodam, pasujących do ery, w której się znajdujemy. Odwiedzamy epokę Brązu, starożytną Grecję i Egipt, Japonię z czasów samurajów czy Dziki Zachód.
Jak przekłada się fabularny zarys na samą rozgrywkę? Trochę nijak, bo ostatecznie i tak w każdej planszy musimy zbierać przedmioty, tocząc naszą kulę, do której wszystko, co od niej jest mniejsze, się przykleja. Czasami musimy zrobić jak największą kulę, czasami zebrać X przedmiotów w określonym czasie, a zdarzy się też, że gra przedstawi przed nami nieco inne wyzwanie (zebrać wszystkie przedmioty danego typu, trafić jak najbliżej podanego rozmiaru). Takich niestandardowych wyzwań jest nieco więcej niż w poprzednich grach, przez co Once Upon a Katamari jest bardziej różnorodne i w dłuższych posiedzeniach może mniej graczy znudzić. O ile w ogóle Katamari może kogokolwiek znudzić, ale kto to wie.
Tym razem postanowiono progres zespolić z koronami Króla Kosmosu, które poukrywano w każdym z poziomów. Jest ich po trzy na każdy i by odblokować kolejne lokacje, musimy zbierać ich odpowiednią ilość. Nie musicie się jednak obawiać, że gra Was przyblokuje. Wymagania się wyjątkowo niskie i trzeba aktywnie się starać ich NIE zbierać, by narobić sobie problemów z progresem. W tym aspekcie leży zresztą mój mały zarzut w kierunku Once Upon a Katamari. Gdy akurat spełnimy wymóg, by odblokować następny poziom, gra wymusza na nas przejście do kolejnej epoki. Oczywiście po zobaczeniu obowiązkowych scenek i wysłuchaniu króla możemy ponownie wrócić tam, gdzie byliśmy. To jednak na dłuższą metę jest strata czasu i nie wiem, czemu nie dano nam po prostu wyboru. Informacja, że możemy udać się do kolejnej epoki i tyle. Każdy gra swoim tempem.

Nowa mechanika, nowa muzyka, stara grafika
Cieszę się, że zmiany wprowadzone w Once Upon a Katamari w ograniczonym stopniu usprawniają rozgrywkę. Poza dwoma schematami sterowania, które wrzucono już do remasterów, otrzymaliśmy także uproszczony sprint (wciskamy jeden przycisk, nie musimy machać analogami). Oczywiście fani klasycznych rozwiązań mogą nadal z nich korzystać. W samej mechanice pojawiły się dopałki, które po aktywacji działają kilka sekund. Nie niszczą one jednak w ogóle rozgrywki. Jedna zwiększa na chwilę prędkość ruchu Księcia, inna zatrzymuje na parę sekund cały świat. Mamy też radar, który pokazuje nam znajdźki oraz magnes przyciągający do nas wszystkie przedmioty, które możemy przykleić do naszej piłki. Są to drobnostki, które jednak podnoszą wygodę rozgrywki, nie trywializując jej.
Za nowinkami w rozgrywce poszła także nowa ścieżka dźwiękowa. Wiem, jak to brzmi. Jednakże do tej pory zazwyczaj dostawaliśmy znane już utwory w mniej lub bardziej odświeżonej wersji. Tym razem postanowiono wszystko nagrać od zera i przyznam, że … jestem pozytywnie zaskoczony utworami przygotowanymi na potrzeby Once Upon a Katamari. To nie jest typ muzyki, który przypadnie każdemu do gustu, mnóstwo tutaj na wskroś japońskiej muzyki popularnej zmiksowanej z różnymi gatunkami. Tylko że w całym dziwactwie Katamari to po prostu działa.
Nie zmieniła się za to oprawa wizualna. Jasne, na PS5 dostajemy wysoką rozdzielczość i zazwyczaj płynne 60 klatek na sekundę, jednak styl wizualny pozostaje bez większych zmian. Ma to swoje zalety w kwestii czytelności rozgrywki. Mając na uwadze, że nasze Katamari z czasem rośnie, twórcy potrzebowali prostej oprawy, która będzie skalować obiekty razem z Księciem. Przeszkadza jedynie, w moim odczuciu, zbyt blisko umieszczona kamera. Rozumiem, że oddano nam w ręce dwa dodatkowe widoku (swobodna kamera i widok z oczu Księcia), jednak wtedy mimo upływu czasu, nie możemy się poruszać. Więc szersze pole widzenia by się po prostu przydało w trakcie szukania znajdziek.
Drobne problemy, ogromne replayability
Once Upon a Katamari to gra nie na każde gusta (lub, jak mówi moje ulubione określenie — nie dla każdego), oferująca jednak ogromne replayability, mimo pozornie wykonywania ciągle tych samych czynności. Największą zaletą gry jest po prostu ilość miodu płynąca z obcowania z tą produkcją. Trzy grosze dokłada też tryb dla maksymalnie czterech graczy (lokalnie i przez sieć), który jest zaskakująco wciągający w swojej prostocie.
Nie ma jednak róży bez kolców. Once Upon a Katamari lubi czasami zgubić płynność. Choć to zazwyczaj nie przeszkadza, to jednak w niektórych poziomach, gdzie liczy się precyzja, zdecydowanie to irytuje. Praca kamery mogłaby być lepsza. Zdarzało się tak, że po prostu zgłupiała gdy wjechałem piłką między dwa większe obiekty i dokładając do tego, że Książę czasami po prostu blokuje się na amen (lub co gorsza, wpada pod tekstury), zmuszeni jesteśmy zaczynać poziom od nowa. To coś, co łatka może bez problemu naprawić. Pytanie, czy doczekamy się tego ze strony twórców. Mam nadzieję, że tak.
Ocena - recenzja gry Once Upon a KATAMARI
Atuty
- Prosta do opanowania i wciągająca rozgrywka
- Nowości w mechanice ulepszają grę, nie trywializują wyzwania
- Spore replayability
- Świetny mariaż stylistyki z muzyką
Wady
- Problemy techniczne
- Kamera czasami wariuje
Gdyby nie remastery, napisałbym, że Once Upon Katamari to powrót do czasów nieskrępowanej radości ery PS2. Remastery jednak są, więc napiszę, że to przedłużenie dnia dziecka dla każdego fana tej marki.
Graliśmy na:
PS5
Galeria




Przeczytaj również






Komentarze (9)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych