![Predator: Pogromca Zabójców (2025) – recenzja filmu [Disney]. Byłaby z tego dobra gra](https://pliki.ppe.pl/storage/802df5f30ef910a8b3c0/802df5f30ef910a8b3c0.jpg)
Predator: Pogromca Zabójców (2025) – recenzja, opinia o filmie [Disney]. Byłaby z tego dobra gra
Owładnięta żądzą zemsty tarczowniczka z plemienia wikingów. Pełen żalu, skupiony japoński wojownik. Pragnący wznieść się w przestworza amerykański mechanik. Każde z nich pochodzi z innych czasów, lecz tym, co ich łączy jest wola walki i chęć przetrwania. I to właśnie one sprawiają, że znani ze swoich umiejętności myśliwskich wojownicy Yautja obierają ich za cel.
Dan Trachtenberg powraca, tym razem wspomagany przez Joshuę Wassunga – specjalistę od efektów wizualnych z wytwórni Third Floor. Wspólnie panowie stworzyli film animowany, poszerzający mitologię Yautja, szerzej znanych jako Predatorzy. „Pogromca Zabójców” to zdecydowanie imponujące wizualnie widowisko, pełne przemyślanych, efektownych scen akcji i… niewiele więcej. Choć jednocześnie jestem przekonany, że dla wielu widzów już samo to w zupełności wystarczy.
Koncepcja kosmicznych myśliwych przemierzających świat w różnych momentach historii, poszukujących godnej ich zwierzyny, jest całkiem ciekawa. Widzieliśmy już weteranów wojny w Wietnamie, policjantów w betonowej dżungli i wojowniczkę Komanczów (o pozostałych filmach lepiej nie pamiętać). Teraz Trachtenberg zaprasza nas na lodowatą Północ, do odległego Kraju Kwitnącej Wiśni oraz na pola bitew drugiej wojny światowej, każdorazowo skupiając się na elementach charakterystycznych dla danego czasu i miejsca. Jasne – dobrze się to ogląda, ale w trakcie seansu naszła mnie też myśl, że chyba jeszcze lepiej by się w to grało. Wyobraź sobie: sterujesz wygnanym Predatorem, który poluje na kolejne cele – zasadniczo bossów danego regionu – ucząc się od nich nowych umiejętności i taktyk, by na końcu wykorzystać zdobyte doświadczenie do rzucenia na kolana przywódcy własnego plemienia. Gotowy przepis na grę. Byleby nie robił jej Ubisoft, bo zamiast polować na cele, szukalibyśmy flag i pomagali (?) lokalsom znaleźć zaginione w starych ruinach zwierzątka…




Predator: Pogromca Zabójców (2025) – recenzja, opinia o filmie [Disney]. Pretekstowa fabuła

Myślę, że najsłabszym ogniwem nowej propozycji Disneya jest jej fabuła. Zasadniczo dostajemy tu trzy krótkie, około dwudziestominutowe epizody, których główni bohaterowie zostają na koniec wrzuceni do jednego kotła – na jedną, ostateczną potyczkę. Taka miniantologia ze wspólnym mianownikiem w postaci Predatora. I jasne, każda z tych historii ma jakiś, względnie ciekawy, zalążek fabularny. Ursa (Lindsay LaVanchy) pragnie zemsty na człowieku, przez którego zginął jej ojciec, ucząc jednocześnie swojego syna, jak być dobrym wojownikiem – ten wątek, przyznam, zrobił na mnie wrażenie. Kenji i Kiyoshi (Louis Ozawa) byli braćmi, lecz los i tradycja poróżniły ich, ustawiając na kolizyjnym kursie. Młody mechanik Torres (Rick Gonzalez) jako jedyny rozumie skalę zagrożenia, z którym przyszło się zmierzyć jego kompanom.
Nie powiedziałbym jednak, że to w pełni zrealizowane opowieści. Dostajemy jedynie niewielki ich wycinek – tylko na tyle duży, by dało się zrozumieć, kim są nasi bohaterowie. Ursa to nieustraszona bestia, dla której najważniejsza jest rodzina. Kenji (chyba – nie jestem pewien, który jest który) wolałby nie walczyć, jeśli nie musi. Torres dostrzega więcej niż większość, nawet spośród bardziej doświadczonych od niego ludzi. Jest ich za co polubić, owszem, ale w ostatecznym rozrachunku „Pogromca Zabójców” jako film fabularny wypada raczej średnio. Nadrabia jednak innymi aspektami.
Predator: Pogromca Zabójców (2025) – recenzja, opinia o filmie [Disney]. Piękny balet śmierci

Akcja została zrealizowana absolutnie i bezapelacyjnie na najwyższym poziomie. Oglądając kolejne jej segmenty, zdałem sobie nagle sprawę z czegoś dziś niemal niespotykanego: tutaj każde ujęcie ma swoje konkretne zadanie. Każde jest jednym z klocków budujących szerszą bitwę – niezbędnym elementem całości, zaprojektowanym w rytmie sceny. Momentami wygląda to niemal jak teledysk – rozumiesz, kiedy i dlaczego dzieją się kolejne rzeczy, można wręcz zacząć wybijać rytm. Co więcej, ponieważ mamy do czynienia z animacją, reżyserzy mogli puścić wodze fantazji i zrealizować sceny, które na żywo byłyby skrajnie trudne. W przypadku pierwszej historii to szturm na siedzibę antagonisty zrealizowany w jednym, pełnym akcji ujęciu. W Japonii choreografia walk zachwyca ilością detali i „ruchomych elementów”. W przestworzach natomiast – podniebne popisy Torresa, których chyba nie odtworzyłby nawet Tom Cruise. Ma to jednak drugą stronę – część tego, co widzimy, wydaje się przesadnie wystylizowana, gubiąc po drodze swój umowny realizm. Przynajmniej kilka razy zastanawiałem się: „dlaczego to tak zrobili?” i „czy to w ogóle miało sens?”. Trachtenberg poświęcił trochę logiki na rzecz widowiskowości. Zapewne była to słuszna decyzja, ale kilka razy mnie to i tak uwierało.
Warstwa wizualna to bardzo popularna ostatnimi laty stylizowana, „ręcznie malowana” grafika 3D. Wiesz – styl „Mitchellowie kontra maszyny”, ostatnich „Żółwi Ninja” i tak dalej. To bardzo wdzięczne medium, pozwalające twórcom projektować zapierające dech w piersi obrazki, balansujące gdzieś na granicy prawdziwego życia i animowanej powieści graficznej. Chyba obowiązkowym już elementem tego stylu stała się klatkująca, zmienna w zależności od sceny animacja. Styl ten został opanowany do perfekcji w „Into the Spider-Verse”, gdzie wciąż nieopierzony Miles był animowany „na dwójki” (czyli jego obraz zmieniał się co drugą klatkę), podczas gdy dużo bardziej doświadczeni Gwen i Peter chodzili płynnie – na jedynkach. Dopiero pod koniec filmu, kiedy nabrał pewności siebie, Miles także zaczął być animowany płynnie, symbolizując jego dorastanie do roli Spider-Mana. Miałem nadzieję, że tutaj zobaczymy coś podobnego – na przykład że Yautja zawsze poruszają się płynnie, podczas gdy reszta postaci klatkuje, co pokazałoby przepaść między nimi a ludźmi. Niestety, nic z tego. Pojedyncze ujęcia – na przykład wielkich eksplozji – zachwycają płynnością i detalami, ale to wszystko. Trochę szkoda.
„Predator: Pogromca Zabójców” to dzieło wybitnie wizualne. Film, który warto obejrzeć na dużym ekranie, z dobrym dźwiękiem (czy tylko ja słyszałem, że bomby dymne w Japonii korzystają z dźwięku tworzenia klonów z „Naruto”?) i po prostu zapomnieć na 80 minut o świecie. Fabularnie jest bardzo podstawowo, co może wręcz lekko frustrować osoby liczące na bardziej klasyczne kino, ale jeśli chcesz pooglądać imponująco zrealizowanych wojowników, walczących na różne sposoby, w różnych sceneriach – śmiało siadaj do seansu. Gdybym wciąż miał 15 lat, pewnie byłbym nowym filmem Trachtenberga absolutnie zachwycony. Jako stary piernik – życzę sobie jednak czegoś więcej. Mam nadzieję, że dostanę to w nadchodzącym „Predator: Badlands”.
Atuty
- Świetna choreografia walk;
- Kilka naprawdę pomysłowych scen;
- Historia Ursy potrafi ruszyć za serce;
- Zazwyczaj bardzo imponująca animacja.
Wady
- To zaledwie zalążki fabuł, krótkie ich wycinki;
- Finał nie zachwyca;
- Piękna animacja nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału;
- Kilka scenariuszowych dziwactw, zrobionych w imię podbicia widowiskowości.
„Predator: Pogromca Zabójców” to bardziej antologia albo wręcz zbiór koncepcji, z których ktoś postanowił skleić film. Fabularnie nie dowozi, ale jako rozrywka audiowizualna sprawdza się bardzo dobrze.
Przeczytaj również






Komentarze (8)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych