Tchia - recenzja gry

Tchia - recenzja i opinia o grze [PS5, PS4, PC]. Tropikalna przygoda w duchu Zeldy

Roger Żochowski | 31.03.2023, 22:00

Tchia to list miłosny do fanów Wind Wakera i Zeldy - takie były moje spostrzeżenia po ograniu pierwszych rozdziałów. Potem przyszły skojarzenia z grami Ubisoftu, wydaną niedawno Keną oraz innymi tytułami dostępnymi na rynku. Czy jednak produkcja niezależnego studia Awaceba posiada wystarczającą liczbę argumentów, by zaoferować unikalne doświadczenie i nie być tylko kalką bardziej znanych produkcji? Zapraszam do recenzji.

Na postawione wyżej pytanie mogę odpowiedzieć już na wstępie. Tak, Tchia, pomimo iż złożona została ze znanych doskonale klocków, przynajmniej w jednym elemencie jest na swój sposób zjawiskowa. Bo choć akcja gry dzieje się w fikcyjnym świecie, to malowniczy archipelag, będący areną naszych działać, został zainspirowany Nową Kaledonią, która jest ojczyzną założycieli zespołu. Twórcy recenzowanego Tchia starali się oddać klimat tej miejscówki nie tylko za pomocą odpowiedniej oprawy, ale przemycając całą masę elementów folkloru, jak używany na wyspach język, lokalne jedzenie, zwyczaje czy utwory odgrywane na ukulele. I to naprawdę działa, tworzy unikalny, tropikalny klimat, który chce się chłonąć. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Tchia – baśń o dziewczynce z procą 

Tchia - recenzja gry. Szybowanie

Bohaterką historii jest tytułowa Tchia zamieszkująca razem z tatą jedną z malowniczych wysp archipelagu. Sielankę prologu przerywa najazd na wyspę żołnierzy Meavora, demonicznego dyktatora o aparycji ludzika Michelin, który porywa ojca naszej heroiny. Jak się pewnie domyślacie - młoda rusza na jego ratunek, próbując dostać się do świątyni w stolicy, w której rezyduje antagonista. Im dalej w las tym na jaw wychodzą coraz bardziej mroczne tajemnice skrywane przez wroga, a kilka razy można wręcz przeżyć lekki szok, co też ukryli pod pozornie infantylną powłoką scenarzyści. Historia, choć prosta, potrafi wzruszyć, choć przyznaję szczerze, że czasami trzeba dość wysoko zawiesić niewiarę. I co dla jednych będzie wadą, a dla innych zaletą – gra mocno akcentuje wsparcie dla społeczności LGBT.

Choć za Tchia odpowiada niewielkie studio, twórcom udało się stworzyć całkiem solidnego sandboksa. Świat składa się z dwóch dużych wysp i mniejszych wysepek, na których upchano zarówno miasto z wysokimi budynkami, fabryki, porty, bazy wrogów, wiejskie wioski, malownicze pasma górskie, zielone doliny, tropikalne lasy, zatopione okręty, bagna i masę sekretnych miejsc, w których czekają skarby. Między wyspami poruszamy się za pomocą łodzi, co przypomina bardzo mocno Wind Wakera. Niestety twórcy pokpili sprawę z szybką podróżą, bo istnieje zaledwie kilka portów, między którymi można się "teleportować", ale już w przypadku lokacji w głębi lądu za każdym razem trzeba tam dotrzeć samemu. Tchia nie raz zmusza nas do backtrackingu i odwiedzania tych samych miejsc, by zdobyć dany przedmiot czy odbyć rozmowę z NPC-em, co potrafi nieco irytować. A wystarczyło, aby opcja szybkiej podroży objęła też ogniska, przy których możemy zmieniać ciuchy, spać czy jeść. Tymczasem ogniska służą głównie jako punkty nawigacyjne na mapie.  

I co ja robię tu? 

Tchia - recenzja gry. Żeglowanie

No właśnie. Nie każdemu do gustu przypadnie fakt, że podczas eksploracji wysp nie widzimy dokładnie gdzie znajduje się Tchia. Określamy to jedynie na podstawie drogowskazów na mapie, ukształtowania terenu, charakterystycznych pomników przyrody czy budynków. Jako zagorzały fan wycieczek i wspinaczek górskich czerpałem ogromną radość w zapamiętywaniu szlaków i studiowania mapy, ale nie każdemu to rozwiązanie przypadnie do gustu. Takiego problemu nie ma podczas podróży łodzią, gdzie widzimy dokładnie w jakim miejscu oceanu znajduje się łajba i możemy łatwo określić kierunek, w którym należy się udać. 

Podobnie jak w Assassin’s Creed, po odkryciu punktów widokowych umieszczonych na szczytach gór i budynków, na mapie ukazuje się cała masa znaczników z różnymi aktywnościami.  I tak specjalne owoce zwiększają naszą staminę, dzięki której niczym w Breath of the Wild możemy dłużej się wspinać, szybować na lotni czy oddychać pod wodą. Ukryte na dnie oceanu perły oraz bibeloty z koralikami znajdywane na lądzie to z kolei swoista waluta – dzięki niej odblokujemy całą masę ciuszków i strojów dla bohaterki oraz elementy do personalizacji statku pokroju flag czy masztów. Skrzynie ze skarbami również oferują więcej tego rodzaju merchu, a dochodzą do tego wszystkiego jeszcze obozy wrogów, które niczym w Wiedźminie trzeba likwidować, czasówki z obręczami do zaliczania czy skoki do wody z dużych wysokości oceniane za styl. 

Inna sprawa, że z czasem Tchia wręcz zalewa nas znacznikami w stylu Ubigame, a czyszczenie mapy zamiast sprawiać frajdę staje się zbyt często przykrym obowiązkiem i nieco przytłacza. W grze indie na wierzch wychodzą więc znane bolączki sandboksowych tytułów AAA, co jest ubocznym afektem kopiowania rozwiązań konkurencji. Dobrze przynajmniej, że niektóre aktywności doskonale wpisują się w klimat gry. Układanie kamieni, by zbudować odpowiednio wysoką wierzę odblokowuje np. nowe kombinacje do zagrania na ukulele. A zagranie odpowiedniej melodii pozwala zmienić porę dnia/nocy, wywołać deszcz czy przywołać odpowiednie zwierzę. Że co?

Krowa jaka jest, każdy widzi

Tchia - recenzja gry. Miasto

Tchia posiada umiejętność przenoszenia swojej duszy do przedmiotów martwych oraz okolicznej zwierzyny. I jest to jeden z ciekawszych elementów gameplayu działający na trzech frontach – w walce, zagadkach i podczas eksploracji. Ten ostatni jest zresztą kluczowy. Ze względu na ograniczoną liczbę punktów szybkiej podróży zwiedzanie świata może wydać się bardzo mozolne, ale tu na ratunek przychodzą właśnie zwierzęta. W skórze jelenia możemy szybko galopować i wspinać się po skałach, delfin i rekin potrafią błyskawicznie poruszać się w wodzie, a nieocenione stają się ptaki, które pozwalają dotrzeć do praktycznie każdego miejsca na mapie. Zabrzmi to źle, ale nie pamiętam gry, w której tak bardzo cieszyłbym się na widok ptaka. Większość zwierząt dysponuje też unikalną umiejętnością. Rekin może udziabać, kot widzi lepiej w nocy, krab przecina różne rzeczy szczypcami, a krowa… Krowa wali kupsko i to nie byle jakie. No bo powiedzcie mi w jakiej grze możesz strzelić krową dwójkę, a potem schować ładunek do plecaka i użyć go jako granatu przeciwko wrogom?

Niestety Tchia nie wykorzystuje w pełni tego potencjału. Sytuacje, w których musiałem użyć unikalnych zdolności zwierząt podczas kampanii fabularnej mogę policzyć na palcach jednej ręki. W atrakcjach pobocznych wcale nie jest lepiej. I choć fajnie, że rzeźbione w drewnie totemy, czyli kolejna aktywność oznaczona znacznikami i będąca elementem folkloru, otwierają okoliczne dungeony, ale już w samych opcjonalnych jaskiniach zagadki są proste do bólu. Albo ścigamy się z czasem zaliczając świecące obręcze, albo strzelamy z procy do celu. Tyle dobrze, że ukończenie każdego dungeonu zwiększa wskaźnik dusz, co pozwala dłużej przebywać w ciele zwierząt. Można było jednak pokusić się o bardziej skompilowane łamigłówki wykorzystując mechaniki zawarte w grze czy nawet pokusić się o zagadki środowiskowe. Wspomniana proca to również element potraktowany po macoszemu. Mamy tyle róznych znaczników na mapie, są nawet specjalne miejsca, gdzie możemy pobijać rekordy na strzelnicach z wykorzystaniem procy właśnie, ale w żaden sposób jej nie ulepszymy. Ba, podobnie jak z umiejętnościami zwierząt, fabuła rzadko kiedy wymaga strzelania do celu. Czasami miałem wrażenie, że twórcy dodali za dużo mechanik, bo jest też chociażby skakanie po drzewach, o którym dowiedziałem się z ekranu podczas loadingów, czy zjeżdżanie na tyłku z gór, które choć bardzo zabawne, w żaden sposób nie wpływa na gameplay. 

Wycieczka do raju

Tchia - recenzja gry. Nurkowanie

Brakowało mi w Tchia, o czym w recenzji muszę wspomnieć, misji pobocznych z prawdziwego zdarzenia pozwalających wykorzystać wszystkie zdolności bohaterki i usprawiedliwiającej sandboksowy charakter rozrywki. Zresztą - nawet fabularne misje skupiają się głównie na przemieszczaniu z punktu A do B, przez co świat, choć wypełniony znacznikami i NPC-ami, wydawał się czasem pusty i niezagospodarowany. Co gorsza druga część gry przez pewien czas wrzuca nas w wir kolejnych walk i infiltracji fabryk, które musimy zniszczyć, a zjawiskowa eksploracja pięknych krajobrazów zastąpiona zostaje przez powtarzalne do bólu pojedynki z wrogami przypominającymi porwane tkaniny. A dodajmy, że walki nie są zbyt finezyjne i skupiają się na przejmowaniu kontroli nad przedmiotami pozwalającymi podpalić wrogów, jak wybuchowe kamienie, kanistry z benzyną, lampy naftowe czy wspomniane krowie łajno. I właśnie w tym fragmencie gry trzeba zawiesić bardzo wysoko fabularną niewiarę - bo skoro cały archipelag wypełniony mieszkańcami terroryzują stwory, które masowo wybija dziewczynka z krowią kupą w plecaku, to ja nie mam pytań. 

Mógłbym jeszcze ponarzekać na fizykę i dziwne przyklejanie się bohaterki do wszystkiego (mając drabinę i tak łatwiej wejść na budynek po murze) czy brak możliwości rozbudowania plecaka, by nosić w nim większa liczbę przedmiotów (mamy tyle znaczników, wystarczyło jeden poświęcić rozbudowie ekwipunku, zamiast ładować wszystko w łachy, fryzury, malowania twarzy i inne kosmetyczne pierdoły), ale nie zmieni to faktu, że żeglowanie w trakcie zachodu słońca, nurkowanie wśród skupisk ryb i rafy koralowej, wchodzenie na najwyższe szczyty górskie w blasku księżyca czy odgrywanie na ukulele kolejnych melodii (mini-gierka rytmiczna, którą możemy w każdej chwili wyłączyć), ma w sobie ten pożądany magnetyzm. No i za każdym razem, gdy bohaterka przygotowywała sobie szamę przy ognisku robiłem się głodny. I choć tekstury, zwłaszcza w mieście, nie zawsze zachwycają, to kolorystyka, bogata fauna i flora (istnieje nawet encyklopedia, w której kompletujemy nowo poznane stworzenia i rośliny niczym Pokemony), sprawia, że zabawa w Tchia przypomina wycieczkę do ciepłych krajów. Oprawa nie raz i nie dwa po prostu zachwyca artystyczną wizją przypominając momentami widoki z Kena: Bridge of Spirits, a różnorodny styl muzyczny tworzy niezapomnianą ścieżkę dźwiękową, w której nie brakuje również wokalnych eksperymentów łączących nowoczesne brzmienia z folklorem.

Pomimo ogromnej ilości mechanik zapożyczonych z innych gier i wrażenia, że nie zawsze dobrze przemyślano ich implementację, Tchia potrafi zauroczyć. Podczas zwiedzania świata nie grozi nam - poza obozami wroga - praktycznie żadne niebezpieczeństwo, więc tytuł doskonale sprawdza się jako relaksująca przygoda po ciężkim dniu pracy. Czyszcząc mapę spędzicie w Nowej Kaledonii nawet 15-16 godzin, choć nie liczcie na łatwe trofea, bo te wpadają głównie po wymasterowaniu poszczególnych aktywności. 

Ocena - recenzja gry Tchia

Atuty

  • Wakacyjny, niesamowicie relaksujący klimat
  • Żeglowanie i angażująca eksploracja świata
  • Przejmowanie kontroli nad przedmiotami i zwierzętami
  • Cykl dobowy i malownicza oprawa
  • Prosta, ale całkiem wciągająca historia
  • Faza endgame

Wady

  • Masa znaczników z czasem zaczyna męczyć
  • Momentami sterowanie
  • Ograniczenia w szybkiej podróży i backtracking
  • Niewykorzystany potencjał dungeonów

Urocza przygoda, w której żeglujemy i eksplorujemy malownicze wyspy. Ma swoje wady, ale dla fanów Wind Wakera i indie AA jak znalazł!
Graliśmy na: PS5

Roger Żochowski Strona autora
Przygodę z grami zaczynał w osiedlowym salonie, bijąc rekordy w Moon Patrol, ale miłością do konsol zaraziły go Rambo, Ruskie jajka, Pegasus, MegaDrive i PlayStation. O grach pisze od 2003 roku, o filmach i serialach od 2010. Redaktor naczelny PPE.pl i PSX Extreme. Prywatnie tata dwójki szkrabów, miłośnik górskich wspinaczek, powieści Murakamiego, filmów Denisa Villeneuve'a, piłki nożnej, azjatyckiej kinematografii, jRPG, wyścigów i horrorów. Final Fantasy VII to jego gra życia, a Blade Runner - film wszechczasów. 
cropper