Strażnicy Galaktyki: Coraz bliżej święta (2022)

Strażnicy Galaktyki: Coraz bliżej święta (2022) - recenzja, opinia o filmie [Disney]. Poczuj magię świąt

Piotrek Kamiński | 27.11.2022, 20:00

Nadchodzi boże narodzenie! Strażnicy galaktyki dowiadują się od Kraglina, że Yondu nie pozwalał nigdy jemu i Quillowi świętować tego wyjątkowego czasu. Drax i Mantis postanawiają więc udać się na ziemię, aby sprawić Peterowi najlepszy z możliwych prezentów.

Dzisiejsza produkcja to kolejna, po „Wikołaku nocą” specjalna prezentacja MCU. Dostajemy produkcję live action, ze wszystkimi tymi samymi aktorami, czas trwania trochę poniżej czterdziestu minut (plus scena po napisach), znacznie prostszą fabułę i tonę dziwnych sytuacji, które w dużej produkcji Marvela by nie przeszły. Za sterami raz jeszcze stoi niezastąpiony James Gunn, co już samo w sobie powinno stanowić wystarczającą zachętę, jeśli ktoś wciąż pamięta poprzednie części „Strażników” spod jego ręki. Ja osobiście z największą nostalgią wspominam część pierwszą. Nie miałem wcześniej pojęcia kim są Star-Lord, Gamora, Drax, Groot i Rocket. Wiedziałem też z jakiego podwórka wywodzi się pan reżyser, więc biorąc się za seans nie robiłem sobie wielkich nadziei na to, że mi się spodoba. A potem Peter Quill wrzucił swój „Awesome mix vol.1” to walkmana, puścił taśmę, a z głośników popłynęło „Come and get your love” zespołu Redbone. Byłem kupiony. Późniejsza część druga nie miała już tego pierwiastka świeżości, co jedynka, ale wciąż broniła się jako nieźle skrojone, nawet jeśli trochę nierówne kino popcornowe (i znowu miała bombowy soundtrack!). Teraz, przed zwieńczeniem swojej trylogii, Gunn i ekipa dają nam tę kosmiczną przygodę w wydaniu gwiazdkowym. Brzmi jak absurd, ale tak właśnie robią to przecież od zawsze najlepsze seriale! Moim pierwszym skojarzeniem była „Futurama”, a trzeba przyznać, że jest to raczej napawające optymizmem porównanie.

Dalsza część tekstu pod wideo

Strażnicy Galaktyki: Coraz bliżej święta (2022) - recenzja filmu [Disney]. Świąteczna misja w kosmosie

Peter Quill i ręka Kraglina

Rzecz zaczyna się od krótkiej sceny animowanej dwuwymiarowo, co ponoć jest odniesieniem, swego rodzaju hołdem złożonym bodaj pierwszej specjalnej prezentacji studia (a dokładniej to Lucasfilms), „The Star Wars Holiday Special”, które to dzieło również zaczynało się od sekwencji animowanej, aby niedługo później przejść w makabrycznie zły live action. Młodzi Kraglin i Quill siedzą na statku i ubierają choinkę. Obaj nie mogą się doczekać wizyty Mikołaja. Ta jednak nie nadejdzie, ponieważ wkurzony Yondu rozwala drzewko i zabrania dzieciakom świętowania bzdur. Przechodzimy do live action i okazuje się, że Kraglin opowiadał tę historię przyjaciołom Quilla. Poruszeni (wszyscy poza Draxem, dla którego kopanie choinki było przezabawne), postanawiają udać się na ziemię, gdzie już wkrótce obchodzone będą święta i sprawić Peterowi prezent nad prezenty, taki który zrekompensuje mu te wszystkie smutne lata bez choinki i paczek pod nią. To musi być coś, o czym od zawsze marzył, coś dużego i jedynego w swoim rodzaju. Najwierniejsi fani mogą się domyślić, co tym prezentem będzie. Wspominali o nim w pierwszym filmie.

To nie jest poważna opowieść. Nawet nie próbuje takiej udawać, ale to akurat dobrze. Dziwne, niestandardowe zachowania idealnie pasują do przybyszów z kosmosu, dla których nasze zwyczaje i tradycje są czymś nowym i nieznanym. Gunn wysyła na ziemię duet Drax i Mantis, wybór pięknie dysfunkcyjny, jako że on rozumie wszystko bardzo dosłownie i ma raczej specyficzne poczucie humoru, podczas gdy Mantis to w zasadzie takie duże dziecko – jest bardzo empatyczna, wszystkim się przejmuje, jest raczej płochliwa. Krótko mówiąc, są swoimi doskonałymi przeciwnościami. Do kompletu Gunn wypuszcza ich, w tych ich klasycznych strojach, na ulice Los Angeles. Cała ta sekwencja to właściwie jeden, wielki gag i to zazwyczaj bardzo udany. Ze dwa żarty do mnie nie trafiły, ale to naprawdę niewielki procent całego filmu. Humor jest bardzo typowy dla Gunna, więc jeśli komuś podobały się jego poprzednie scenariusze, to i tutaj nie powinien być zawiedziony.

Strażnicy Galaktyki: Coraz bliżej święta (2022) - recenzja filmu [Disney]. Typowy James Gunn – i bardzo dobrze!

Tradycyjna wymiana prezentów

Rozmawiając o „Strażnikach Galaktyki” ciężko nie poświęcić paru linijek na ścieżkę dźwiękową. Raz jeszcze James Gunn zadbał o zestaw kilku niezłych hiciorów. Oczywiście wszystkie po kolei nawiązują do świąt bożego narodzenia, więc jest dosyć monotematycznie, ale twórca zadbał o to żebyśmy się nie nudzili. Z głośników poleci Little Jackie, Hanoi Rocks, the Smashing Pumpkins i ulubiona kapela samego Gunna, the Old 97's, która zresztą występuje nawet w filmie jako kosmiczna kapela na Knowhere, próbująca zrozumieć czym jest Gwiazdka. Na koniec natomiast czeka nas specjalny, gościnny występ jednej bardzo znanej gwiazdy i jest to moment tak odkręcony, tak absurdalny i niedorzeczny, że nie sposób nie zacząć się śmiać. W większości filmów numer taki nie miałby prawa przejść, jednak tutaj idealnie wpasowuje się w resztę zwariowanych wydarzeń.

Czyżby James Gunn był fanem growej wersji „Strażników”? Pytam, ponieważ w dzisiejszym filmie zobaczymy Cosmo, kosmicznego psa ze Związku Sowieckiego, który tym razem jest... suczką? Dziwne, ale w sumie czemu nie. To i tak tylko syntezator głosu. Film jest za krótki żeby postać mogła w pełni rozwinąć skrzydła, ale reżyser dobrze czuje klimat, więc czuć w tych kilku minutach, kiedy pies jest na ekranie, tego samego ducha, co w grze. Biorąc pod uwagę, że gra dosłownie całymi taczkami pożyczała pomysły Gunna, można zrozumieć, że i on jedną rzecz pożyczył od niej. 

Śmiechy śmiechami, ale trzeba też przyznać, że James wie, w których momentach przyhamować i dać aktorom faktycznie coś zagrać. Michael Rooker jak zawsze robi świetną robotę jako Yondu, nawet jeśli są to tylko retrospekcje. Bliżej końca szansę na wykazanie się dostaje również i Chris Pratt w emocjonalnej scenie z Mantis. Ale tak jak Pom Klementieff nawet z tym wielkim makijażem aż tryska uczuciami, tak Chris mógł zrobić jeszcze kilka dubli. Wyszło odrobinę płasko.

„Strażnicy Galaktyki: Coraz bliżej święta” od samego początku brzmiał jak parodia, coś, czego nie da się zrobić nie zdradzając charakteru serii. Cóż. Myliłem się. James Gunn bardzo sprawnie miesza postacie i umiejscawia je w miejscach i sytuacjach, które naturalnie sprzyjają rzucaniu dowcipami na lewo i prawo. Udało się zachować klimat świąt, nie poświęcając przy tym charakteru „Strażników”, a finał, jak to zwykle bywa w produkcjach świątecznych, rozgrzewa serce. Czy jest to istotny element układanki znanej jako MCU? Nie, raczej nie. Czy można się z nim bardzo dobrze bawić przez czterdzieści minut? Jak najbardziej.

Atuty

  • Drax i Mantis są doskonałym komediowym duetem;
  • Świetne wplecenie w fabułę żartu z pierwszego filmu;
  • Jak zawsze dobra ścieżka dźwiękowa;
  • Jest i zabawnie i wzruszająco;
  • Cosmo w końcu przemówiła!

Wady

  • Tylko część Strażników ma do odegrania jakąkolwiek rolę;
  • Pojedyncze suchary.

„Strażnicy Galaktyki: Coraz bliżej święta” to 40 minut o bożym narodzeniu, ale z kosmicznym, odjechanym twistem w stylu Jamesa Gunna. To prosta, niezobowiązująca, czasami może wręcz trochę zbyt infantylna rozrywka, ale taki właśnie miał to być film. Na poprawę nastroju, albo po prostu wesoły, wieczorny seans będzie jak znalazł.

8,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper