Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu (2022)

Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu (2022) - recenzja, opinia o filmie [Disney]. Solidny dodatek do MCU

Piotrek Kamiński | 12.11.2022, 20:00

Król T'Challa nie żyje. Reszta świata widzi to jako potencjalną szansę na zdobycie wibranium, którym Wakanda nie chce się dzielić. Na domiar złego na mapie pojawia się zupełnie nowy gracz, którego ambicje mogą wiele kosztować królową Ramondę i jej lud. Wakanda potrzebuje Czarnej Pantery jak nigdy dotąd.

Marvel podjął dosyć intrygującą decyzję uśmiercając postać króla T'Challi po tym, jak wcielający się w niego Chadwick Boseman zmarł z powodu ciężkiej choroby. Większość franczyz po prostu znalazłaby nowego aktora - tak postąpili twórcy "Harry'ego Pottera", "Matrixa", czy "Spartacusa". Reżyser Ryan Coogler postanowił jednak uczcić pamięć przyjaciela nie tylko poza kadrem, ale również w samym filmie. Nie powiem, wyszło całkiem taktownie i zdecydowanie wzruszająco - czuć żywy ból kolegów i koleżanek z planu, którzy nie musieli udawać opłakując T'Challę, bo w rzeczywistości żegnali po prostu Bosemana. Jakiś procent ludzi w internecie narzekał na taki, a nie inny ruch Disneya, zarzucając korporacji żerowanie na śmierci aktora i bardzo amoralny marketing, lecz po obejrzeniu filmu mogę śmiało stwierdzić, że były to bezpodstawne zarzuty.

Dalsza część tekstu pod wideo

Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu (2022) - recenzja filmu [Disney]. Prosta, ale skuteczna historia

Nowa Czarna Pantera

To jest długi film. Naprawdę długi. Dwie godziny i czterdzieści minut to nie w kij dmuchał i bardzo łatwo znudzić widza tak długim siedzeniem w fotelu. Naturalnie da się to zrobić również dobrze, pisząc przemyślany scenariusz, o dobrej progresji, z którego zasadniczo ciężko byłoby cokolwiek wyciąć. Taka w znacznej mierze jest "Wakanda w moim sercu". Kolejne sceny w bardzo naturalny sposób wypływają jedna z drugiej, rozumiemy łączące je związki przyczynowo-skutkowe i ostatecznie seans przemija bardzo szybko, bez ciągłego spoglądania w zegarek ile jeszcze. Coogler był również na tyle miły aby wrzucić na początek napisów tylko jedną dodatkową scenę, dzięki czemu zorientowany widz może szybciej wyjść, ratować swój pęcherz. 

Fabuła skupia się na sytuacji geopolitycznej Wakandy po tym, jak Amerykanom udaje się stworzyć maszynę wykrywającą złoża wibranium. Nie dość, że fakt ten może osłabić pozycję kraju jako mocarstwa, z którym należy się liczyć, to do kompletu szukanie złóż metalu na dnie oceanu jest nie w smak Namorowi (Tenoch Huerta), królowi podwodnego ludu Atlantydy, tutaj znanego jako Talokan - podobno aby uniknąć skojarzeń z marką DC. Uskrzydlony wodnik domaga się od Wakandy pomocy w przejęciu naukowca odpowiedzialnego za maszynę, co pomoże zachować istnienie Talokanu w tajemnicy, z dala od złych i chciwych ludzi. Królowa Ramonda (Angela Basset) i księżniczka Shuri (Letitia Wright) muszą działać bardzo ostrożne, ponieważ na skutek wydarzeń poprzedniego filmu, pozbawione są swojego największego obrońcy, Czarnej Pantery.

Nie jest to może wybitna historia - daleko jej do tego - lecz całkiem dobrze spełnia swoje zadanie - wprowadza kilka nowych postaci i wątków, które okażą się być istotne w późniejszych filmach oraz przepisuje status quo Wakandy. Dla fanów MCU będą to bardzo istotne czynniki, w pełni usprawiedliwiające istnienie filmu. A co z ludźmi, których szerszy świat Marvela nie obchodzi i chcieliby po prostu obejrzeć sobie dobry film? Cóż, lepiej niech szukają dalej.

Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu (2022) - recenzja filmu [Disney]. Nierówne nowe postacie 

M'Baku dowodzi obroną

Nowi bohaterowie to prawdopodobnie największy problem filmu. Z jednej strony mamy wspomnianego już Namora i jego wiernych wojowników, którzy są tak bezbarwni (mimo że zasadniczo niebiescy!) że nie jestem nawet pewien, czy posiadają jakieś imiona. Sam król Atlantydy jest należycie przerażającym wrogiem - potężnym, zdecydowanym i kierującym się własnymi, łatwymi do zrozumienia racjami. Nie rozumiem jedynie po co było robić z niego postać niemalże sympatyczną, potencjalny love interest dla Shuri, tylko po to, aby chwilę później wyrzucić całą tę sympatię do kosza, wkładając mu w usta teksty w stylu "pomożesz nam, albo zabijemy wszystkich, których kochasz". Byłby znacznie ciekawszy, gdyby do końca można było sympatyzować z jego stroną, gdyby był mniej oczywisty.

Drugą nową i bardzo ważną postacią (jeszcze przed premierą zdążyła dostać swój spin-off) jest Riri Williams (Dominique Thorne) i, cóż, nie jest to najlepszy debiut w historii MCU. Sama dziewczyna ma kilka zabawnych tekstów - i kilka okropnych sucharów - ale pozycjonowanie jej jako nastoletniego geniusza, bardziej ogarniętego niż Tony Stark, zazwyczaj wychodzi nachalnie i wymaga sporego zawieszenia niewiary. Rozumiem, że jest super inteligentna, nie trzeba podkreślać tego tekstami w stylu "pierwszą maszynę zbudowałam w wieku trzech lat". Do tego jej zbroja Iron Heart jest... Kiepska. Tak zwyczajnie. Nie wygląda jak kozacki strój superbohaterki, który chciałoby się mieć. Obłe kształty i podświetlane, wyświetlane na wizorze oczka kojarzą się bardziej z tanią zabawką, którą kupiłem parę lat temu synowi, albo - jak zauważył internet - z "Power Rangers". Jako cosplay na jakimś comic conie byłby ok, ale nie jako ostateczny projekt do filmu. Dobrze, że w swoim własnym serialu na 90% będzie miała nowy strój. Co ciekawe, nie jest to nawet najsłabiej wyglądająca zbroja w całym filmie, ale nie chcę za dużo zdradzać, więc nie będę rozwijał tematu.

Ostatecznie jednak spece od efektów wizualnych spisali się bardzo dobrze. Kiedy niebieskie ludziki wspinają się po budynkach potrafią wyglądać trochę zbyt nieważko, ale poza tym CGI robi dobre wrażenie, zwłaszcza specjalne granaty Atlantydów,  które eksplodują wodą. Modele postaci podczas walki nie wyglądają już jak za czasów wczesnego PS3, a i ich reżyseria potrafi zrobić wrażenie. Spece od walki bronią mieli co robić układając choreografie poszczególnych pojedynków. Szkoda tylko, że któryś z montażystów postanowił później "dodać walkom dynamiki" i pociął je tak chaotycznie, że aż oczy bolą. Dobrze skupiony widz jest w stanie poukładać sobie całą progresję walki w głowie, ale montaż daleki jest od czytelnego.

https://youtu.be/k7okSZiAjHU 

"Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu" to absolutnie poprawny, żeby nie powiedzieć nieszkodliwy film. Niczym nie zachwyca, ale też niczego nie robi jakoś bardzo źle. Miejscami można się zastanawiać co się stało z tą policją, co to jeszcze sekundę temu siedziała bohaterom na ogonie, albo że czyjeś zachowanie jest zwyczajnie głupie i ta postać normalnie by się tak nie zachowała, bo jest zbyt inteligentna, ale scenarzyści potrzebowali aby historia skręciła w konkretną stronę, lecz są to zwykle raczej drobne przytyki, nie psujące odbioru całości. Absolutnie nie jest to widowisko, które każdy musi obejrzeć, ale fani Marvela powinni być usatysfakcjonowani.

Atuty

  • Dobre tempo;
  • Emocjonalne pożegnanie Chadwicka Bosemana;
  • Namor jest ciekawym czarnym charakterem;
  • CGI potrafi zrobić w kilku momentach wrażenie;
  • Świetny soundtrack;
  • Sprawnie zapowiada kilka wątków na przyszłość.

Wady

  • Kilka niewielkich dziur w progresji wydarzeń i logice scenariusza;
  • Riri Williams nie robi najlepszego pierwszego wrażenia;
  • Okropne projekty pancerzy.

"Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu" nie jest kinem wybitnym, ani nawet przesadnie oryginalnym, ale ogląda się ją przyjemnie i bezboleśnie. Fani MCU powinni być zadowoleni, reszta może sobie darować.

7,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper