Recenzja: Metal Gear Solid: Peace Walker (PSP)

Recenzja: Metal Gear Solid: Peace Walker (PSP)

Pyszny. | 06.07.2010, 12:57

Czy ma sens rozwodzenie się nad pozytywnymi lub negatywnymi cechami produkcji, którą fani i tak kochać będą do końca świata i jeden dzień dłużej, nawet mimo rozczarowań, a antyfani mieszać z błotem za niezrozumiałe umowności? Powiem wprost: Metal Gear Solid: Peace Walker to uzależniająca, ładnie poprowadzona, z reguły klasyczna, biedna fabularnie i... chwilami wykraczająca poza schematy charakterystyczne dla serii, historia. Niestety, nie została ona podana na poziomie, do którego na przestrzeni dwóch dekad przyzwyczaił nas Hideo Kojima...

Czy ma sens rozwodzenie się nad pozytywnymi lub negatywnymi cechami produkcji, którą fani i tak kochać będą do końca świata i jeden dzień dłużej, nawet mimo rozczarowań, a antyfani mieszać z błotem za niezrozumiałe umowności? Powiem wprost: Metal Gear Solid: Peace Walker to uzależniająca, ładnie poprowadzona, z reguły klasyczna, biedna fabularnie i... chwilami wykraczająca poza schematy charakterystyczne dla serii, historia. Niestety, nie została ona podana na poziomie, do którego na przestrzeni dwóch dekad przyzwyczaił nas Hideo Kojima.

Dalsza część tekstu pod wideo

Jest rok 1974, dziesięć lat po wydarzeniach przedstawionych w Metal Gear Solid 3: Snake Eater. Minęła równa dekada od domniemanej śmierci zdrajczyni Stanów Zjednoczonych - The Boss. Big Boss, sprawujący aktualnie przywództwo nad organizacją o dumnie brzmiącej nazwie Żołnierze Bez Granic (Militaires Sans Frontieres), z idealisty przeobraził się w najzwyklejszego w świecie najemnika. Walczącego nie o ideały czy wolność, a pieniądze i status materialny. Skorzystało na tym rosyjskie KGB, pragnące przechylić szale zwycięstwa w Zimnej Wojnie na swoją stronę, minimalizując jednocześnie wpływy konkurencyjnego CIA w samym sercu Kostaryki. Niestety, państwo nie może samodzielnie podjąć jakichkolwiek przeciwdziałań względem obywateli USA, bowiem konstytucja przyjęta przez nie w 1871 roku zabrania republice posiadania zasobów militarnych. Ale nie bogata oferta profesora KGB skusiła głównego bohatera do podjęcia się tego zadania. Bardziej chodziło mu o tajemniczą taśmę dostarczoną przez młodą dziewczynę towarzyszącą zleceniodawcy. Taśmę, która zarejestrowała głos człowieka "martwego" przez ostatnie dziesięć lat. Głos The Boss.

Snake wyrusza na kolejną misję, podczas której zbrata się z kostarykańskimi partyzantami, stanie oko w oko z nowym modelem Metal Geara (jest nawet możliwość stworzenia własnego robota!) i przy okazji poruszy kilka wątków fabularnych z poprzednich części serii, choć już bez specjalnego kręcenia umysłami graczy i intelektualnego szału. Musicie bowiem wiedzieć, że MGS: Peace Walker został idealnie wręcz dopasowany do specyfiki przenośnego grania. Wbrew specyfice serii, gra cechuje się pokaźną dawką bardzo fajnie zmontowanej rozgrywki, połączoną z tylko okazjonalnymi przerywnikami filmowymi. Czyli odwrotnie niż w MGS4: Guns of the Patriots. Najwyraźniej Hideo w końcu doszedł do wniosku, że pisanie niezrozumiałych dla graczy historii mija się z celem i przy okazji tworzenia scenariusza do Peace Walkera postanowił stonować. Szczerze? Chwała mu za to. MGS4 był, w mojej osobistej opinii, tytułem ze wszech miar świetnym. Problem jednak w tym, że nie nadawał się chociażby do polizania przez kogoś, kto z serią nie miał nigdy wcześniej do czynienia. A upraszczając fabułę i stawiając na podział na krótkie acz intensywne misje, otrzymaliśmy grę przystępną dla absolutnie wszystkich graczy pragnących wcielić się w rolę charyzmatycznego agenta. Brawa dla Kojima Productions lecą ze strony graczy niedzielnych. Fani wciąż siedzą cicho.

Każdy poziom ukończyć można, w zależności od umiejętności gracza, w 20-40 minut. Do dyspozycji otrzymujemy zazwyczaj zestaw kilku obszarów, w których chodzi o dotarcie z punktu A do punktu B albo pozostając niezauważonym, albo wyrzynając w pień zastępy wrogich agentów. Oczywiście premiowane są tylko i wyłącznie ciche zabójstwa. Jest kilka wyjątków, jak chociażby zadanie polegające na nasłuchiwaniu śpiewu pewnego rzadkiego ptaka i tym samym zlokalizowaniu kryjówki oponenta, ale całość nie odbiega zbytnio od tego, do czego na przestrzeni kilku ostatnich lat seria zdążyła nas na handheldach przyzwyczaić. Kieszenie bohatera zostały ograniczone. Nie zmieścimy już w nich jednocześnie bazooki, karabinu snajperskiego, pistoletu maszynowego i noża. Cóż jednak z tego, skoro gra nie stawia przed nami konieczności dokonywania wyborów? Gdy mamy puste kieszenie, zebrane przedmioty lądują właśnie w nich. Gdy są jednak pełne, zebrane dobra... teleportują się w magiczny sposób do bazy omijając ekwipunek Snake'a. Idiotyzm. O możliwości podglądania pół-nagich nastolatek lub zasuwania w kartonowym pudle nawet nie śmiem wspominać, bowiem to urocze głupotki charakterystyczne dla owej serii i przez jej fanów oficjalnie akceptowane.

Okazjonalne walki z bossami także nie zaskakują, miłośników serii mogą nawet z kolei zniechęcić. Pamiętacie może przedśmiertne intelektualne wojaże Sniper Wolf lub Psycho Mantisa z pierwszej części MGS? A może mówią Wam coś pseudonimy The Sorrow lub The Pain? Problem z większymi przeciwnikami w Peace Walkerze jest taki, że żaden z nich nie jest humanoidem. Tym samym żaden z nich nie ma nam do przekazania poruszającej historii, na którą fani tak bardzo liczą. Prawdę powiedziawszy, cały Peace Walker jest pusty fabularnie. Zapomnijcie o dziesiątkach wątków przewijających się podczas 10-cio minutowej sceny. Wyrzućcie z pamięci inteligentnie nakreślone postaci oraz twisty fabularne wywracające wszystko do góry nogami w jednym momencie. Prawda jest bowiem taka, że Peace Walker to jedynie mały epizod. Pomost pomiędzy MGS: Portable Ops a wydanym dawno temu na MSX-a Metal Gear (ktoś to jeszcze pamięta?). Inna sprawa, że mamy do czynienia z tytułem przeznaczonym dla posiadaczy konsol przenośnych, a jak doskonale każdy z Was wie - świat handheldów rządzi się swoimi własnymi prawami i odmiennym stylem prowadzenia rozgrywki.

Podobnie handheldowo prezentuje się sterowanie. Możemy wybierać między trzema domyślnymi obłożeniami klawiszy. Pierwszy jest podobny do tego z MGS4: Guns of the Patriots, drugi okazuje się być kalką Portable Ops. Trzeci jest natomiast zbliżony do tego, czym ostatnimi czasy częstuje nas uwielbiany w Japonii Monster Hunter. Wszystko dlatego, że w Peace Walkerze znajduje się lokacja pozwalająca zapolować na niektóre potwory z tej właśnie gry. Jeżeli jesteś więc fanem Monster Hunter, oto kolejny powód przemawiający za kupnem Peace Walkera. Drugi to fakt, iż gra jest wprost nastawiona na tryb kooperacji. Lokacje obfitują w skróty oraz niemożliwe do osiągnięcia w pojedynkę przesmyki. Jest nawet wspólne zasuwanie kartonowym czołgiem. Szkoda tylko, że do gry kooperacyjnej potrzeba uzbrojonych po zęby w PSP kolegów.

Snake stara się rozbudowywać Outer Heaven (baza), rekrutując kolejnych żołnierzy w naprawdę idiotyczny sposób. Bardzo miło, że otrzymaliśmy do dyspozycji całą kostarykańską bazę wypadową, jednak dlaczego rekrutacja najemników odbywa się poprzez ich ogłuszenie oraz... doczepienie do pleców kolorowego balonika? Dzięki niemu oponenci wznoszą się w powietrze, gdzie zabiera ich helikopter. W pomieszczeniach przelatują z kolei przez sufit. Bez sensu. Tak trudno było zaimplementować w grę możliwość "kupowania" najemników lub skopiować pomysł z wnoszeniem ich do ciężarówek niczym w MGS: Portable Ops? Im więcej w naszych szeregach medyków, tym zebrana grupa uderzeniowa szybciej wraca do zdrowia. Im więcej naukowców, tym lepsze są parametry dostępnej broni, choć zdecydowanie zbyt często wiąże się to wyłącznie z pojemniejszym magazynkiem. Z kolei im więcej żołnierzy wyszkolonych w sztuce zwiadu, tym więcej informacji o misji zostanie nam podanych na tacy przed odprawą. Gdy uzbieramy dostateczną ilość wojska, możemy wysłać na daną misję czteroosobową grupę uderzeniową, na losy której ogromny wpływ mają wcześniej zebrani żołdacy. Jeśli mamy zmysł taktyczny i nasza grupka jest dostatecznie zbalansowana, to przetrwa i wróci do Outer Heaven z wyższymi statystykami oraz kolejnymi punktami sławy. A owa sława sprawi, iż najemnicy z innych grup partyzanckich będą chcieli przyłączyć się właśnie do Waszego ugrupowania. I tak to się wszystko kręci.

Poza scenariuszem, kilka rzeczy faktycznie nie zagrało. Sprawa pierwsza - aby móc odsłuchiwać gadek przez Codec, zmuszeni jesteśmy do instalacji danych na karcie Memory Stick. Nie jest to co prawda wielka wada, ale osobiście znam ludzi mających memorki o pojemności mniejszej niż 1GB. Co wtedy? Ano klops. Kamera podczas celowania obraca się zbyt wolno oraz topornie, co niejednokrotnie przeszkodzi Wam w skutecznym prowadzeniu ognia. Kucając musimy cały czas trzymać przycisk, a sam główny bohater został pozbawiony możliwości czołgania się. Włodarze Konami twierdzą, że to przez ograniczenia sprzętowe małej konsolki, ale to bzdury i bajeczki wywołujące tylko szyderczy uśmiech politowania. Podobnie jak rozpowszechniania w internecie informacja odnośnie ogromu gry i jej porażającej wręcz długości. Pisząc ten materiał kilkakrotnie czytałem, że Peace Walker to tytuł długi, starczający nawet na 50h soczystej rozgrywki. Jak więc wytłumaczyć fakt, iż przeszedłem grę na 100%, wliczając w to wszystkie zadania poboczne - a wcale żadnym prosem nie jestem - w troszkę ponad połowę tego czasu? Oczywiście, jak na grę skierowaną do graczy lubujących się w kieszonsolkach to i tak świetny wynik. Tytuł z pewnością można nazwać rozbudowanym. Nie dajmy jednak zafałszować rzeczywistości.

Oprawa graficzna zrobi ogromne wrażenie na posiadaczach PSP, jest trochę ładniejsza niż w Portable Ops. Niektórzy zaryzykowaliby pewnie stwierdzenie, że to najładniejsza gra wydana na przenośną konsolkę Sony, ale o tym dyskutować będą zaprawieni w internetowych bojach użytkownicy forum. Muzycznie jest zwyczajowo, jak to zawsze w przypadku serii MGS bywało. David Hayter wcielający się w rolę Snake'a wymiata, choć z drugiej strony mógłby trochę zmienić intonację, ot tak, żeby wprowadzić nieco świeżości w postać Snake'a. Z kolei wokal Donne Burke  "Calling to the Night" będące motywem przewodnim MGS: Portable Ops. W tych dwóch elementach absolutnie nie mam zastrzeżeń do najnowszej odsłony Metal Gear Solid.

Nie wiem czy wiecie, ale Peace Walker z początku miał nazywać się po prostu Metal Gear Solid 5. Dlaczego więc w nazewnictwie gry zabrakło numerka? Być może Hideo Kojima jednak przestraszył się stawiania kolejnej części kultowej serii na równi z poprzedniczkami, od których wbrew pozorom tak bardzo się różni. I słusznie, bo w mojej osobistej opinii Peace Walker absolutnie nie dorasta do pięt Metal Gear Solid 4, o genialnych części pierwszej oraz trzeciej nie wspominając. Widać jak na dłoni, że seria Metal Gear obdarta z niewiarygodnie wręcz patetycznej linii fabularnej, charakterystycznych i wiarygodnych postaci oraz całego intelektu Hideo Kojimy, okazuje się być niczym innym, niż kolosem na glinianych nogach. Bardzo dobrą skradanką z "momentami", które policzyć można na palcach jednej ręki. Nie zrozumcie mnie źle, to w dalszym ciągu bardzo dobra gra, na którą z pewnością warto wydać ciężko zarobione pieniądze. Jednak podobnie jak nie widzę zasadności wystawiania Red Dead Redemption oceny maksymalnej (to gra góra na 9), tak Peace Walker absolutnie nie zasługuje na nic więcej niż to, co widzicie kilkanaście centymetrów niżej.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Metal Gear Solid: Peace Walker

Atuty

  • Elementy skradankowe
  • Rozbudowanie
  • Długość rozgrywki
  • Oprawa A/V
  • Prowadzenie scenariusza...

Wady

  • ...który jest płytki i powtarzalny
  • Irytujące umowności
  • Archaizmy

Fani serii będą niemile zaskoczeni, choć i tak pokochają sylwetkę Snake'a. Dla całej reszty to prawdopodobnie najlepszy MGS na rynku.

Pyszny. Strona autora
cropper