Recenzja gry: Final Fantasy Type-0 HD

Recenzja gry: Final Fantasy Type-0 HD

Roger Żochowski | 25.03.2015, 00:02

Jest dla mnie niepojęte, że gra, która święciła tryumfy na PSP i nigdy nie pojawiła się poza Japonią, wciąga noskiem dwie ostanie odsłony przygód Lightning promowane na Zachodzie do wyrzygania. Tak jest moi drodzy - Final Fantasy Type-0 HD to istny powrót do korzeni i solidna dawka "Fajnala w Fajnalu".

Tym bardziej szkoda, że jest to remaster spóźniony o dwie generacje na dodatek zrobiony na odczepnego  i - nie bójmy się tego słowa - dla kasy. Mimo wszystko nie zmienia to faktu, że dostaliśmy jedną z najlepszych odsłon serii w ostatnich latach
 
Dalsza część tekstu pod wideo
Gdy zacząłem oglądać intro stylizowane na film dokumentalny o historii świata ciężko było mi uwierzyć, że mam do czynienia z serią Final Fantasy. Tak mrocznego, brutalnego i bezwzględnego świata po prostu się nie spodziewałem. Cała historia rozgrywa się w krainie Orience, którą podzielono na cztery części. Piecze nad nimi sprawują sąsiadujące mocarstwa - Rubrum (imperium parające się magią i ojczyzna naszych bohaterów), Concordia (królestwo smoków), Lorican (potężna nacja rycerska zamieszkująca góry) oraz Militesi (militarne imperium dysponujące zaawansowaną technologią). Każde z mocarstw posiada też potężny kryształ dający ogromną moc. Świat zamieszkują ponadto potężne bóstwa (summony) oraz ludzie dysponujący nadprzyrodzonymi zdolnościami - tzw L'cie. Mieliśmy już okazję zapoznać się z tym terminem choćby w trylogii przygód Lightning, nie zapominajmy bowiem, że Type 0 jest częścią kompilacji Fabula Nova Crystallis: Final Fantasy i pewne  elementy uniwersum są dla tych gier wspólne. 
 
Pokój i poszanowanie ustalonych granic nie trwały wiecznie. Militesi postanawiają najechać na sąsiadujące nacje i zdobyć panowanie nad czterema kryształami. Operację nadzoruje niejaki Cid Aulstyne (FF bez Cida to nie FF), pełniący rolę bezwzględnego dyktatora.  Gdy wydaje się, że nie ma już ratunku dla świata, w opozycji przed agresorem staje kraina Rubrum, a konkretnie specjalna jednostka militarna tutejszej akademii - członkowie klasy Zero. Rozpoczyna się kontrofensywa. polityczne intrygi, sojusze, zdrady, spiski i wojna na szeroką skalę, w której używa się nawet odpowiedników bomb atomowych (Ultima). W tym temacie Type 0 naprawdę zaskakuje. Mroczne, zakurzone pejzaże, ostra wymiana ognia, lejąca się na lewo i prawo krew, brutalne egzekucje, trupy dzieci leżące na ulicach. Czuć depresyjny klimat bezwzględnego dla ludności cywilnej konfliktu i nikt nie stara się tu niczego upiększać. 

Brzydkie kaczątko


Co tu robi Lightning? Spokojnie, bez nerwów. To tylko jej siostra bliźniaczka - Seven!
 
Dlatego niezmiernie ucieszyło mnie, że scenariusz unika tematu ratowania świata przez wybrańca. Gracz dostaje do dyspozycji drużynę składającą się z 14 osób, które zazwyczaj uczestniczą tylko w większych operacjach militarnych. Inna sprawa, że nie mamy tak naprawdę okazji dobrze poznać wszystkich członków drużyny. Nacisk położony jest głównie na trójkę kadetów, podczas gdy reszta zazwyczaj asystuje lub pełni rolę tła. Ale może to i lepiej? Przyglądając się bliżej naszym wojakom rozpoznacie w nich kalki bohaterów z poprzednich odsłon - Zella, Vincenta, Selphie, a nawet Lightning. Trochę boli, że narracja momentami zawodzi, bo historia jest ciekawa i oryginalna. Są momenty ściskające za gardło, ale są też i takie, gdy mamy wrażenie, że scenariusz prowadzony jest nieudolnie. Ogromna w tym "zasługa' partactwa Square Enix. 


Ten sam bohater na scence FMV (góra) i liczonej na silniku gry (dół)
Ciężko, naprawdę ciężko jest nazwać ten tytuł remasterem. Wygląda jakby deweloperzy losowali, które elementy zostaną dopieszczone wizualnie, a które nie. Wyszła z tego niespójna i niestrawna dla oka mieszanka. Postacie głównych bohaterów doczekały się solidnego liftingu i wyglądają niczego sobie, ale już większość NPCów straszy rodowodem z PSP. Idąc dalej tym tropem - na nowo "nakręcono" wstawki na silniku gry, ale już prerendowane filmiki zostawiono po staremu. Efekt jest taki, że ten sam bohater wygląda zupełnie inaczej w następujących po sobie scenach. Podobnie jest z miejscówkami - główną bazę wypadową odrestaurowano z klasą, ale już większość odwiedzanych terenów dosłownie straszy kanciastą geometrią, pustką (zwiedzamy wielkie imperium a na ulicach dwóch żołnierzy na krzyż), rozmazanym krajobrazem i powtarzalnymi teksturami niskiej jakości. Design niektórych leveli aż prosi się o dostosowanie do współczesnych standardów. "Chwała" twórcom za to, że przynajmniej większość przeciwników złapała się na solidny posiłek z polygonów.  Mamy tu standardowy zestaw przeciwników wliczając w to takich kultowych gostków jak Malboro, Tonberry, Cactuar czy Iron Giant. Jest nawet mechaniczny krab, przypominający słynnego przydupasa Shinry z Final Fantasy VII.

To teraz z górki



 
Najsłabszy element Type 0 mamy już za sobą, więc teraz będzie już praktycznie z górki. Małego szoku doświadczyłem już podczas pierwszego starcia, bowiem wszystko odbywa się tu w czasie rzeczywistym. Gracze wykonują ataki przypisane do przycisków funkcyjnych, unikają ciosów, tworzą bariery ochronne, rzucają czary i uzdrawiają się bez zatrzymania akcji. Podczas gry sterujemy ekipą składającą się z trzech postaci, między którymi możemy się błyskawicznie przełączać. W rezerwie możemy mieć oczywiście pozostałych członków, ale przywołujemy ich tylko w momencie śmierci kogoś z głównej ekipy. Fakt, że w drużynie znajduje się na starcie czternaście postaci początkowo trochę przytłacza. Tutaj autentycznie każdym z nich gra się zupełnie inaczej - mamy postacie szybkie, wolne, defensywne, ofensywne, supportujące, dysponujące zróżnicowanymi zdolnościami i broniami. Możemy rzucać kartami, zadawać wolne, ale potężne ciosy kataną, naparzać w przeciwników z łuku, czy dwóch pistoletów. Są też postacie z mieczami, lancami, rękawicami (wspominałem o Zellu?), włóczniami czy magicznymi fletami. Świetnym patentem jest też możliwość zadania ciosu krytycznego, lub z miejsca zabijającego przeciwnika, gdy pojawi się na nich specjalny znacznik. Niezwykle ważny okazuje się więc także timing. Dzięki temu nawet monotonna grafika nie odbiera nam ogromnej radości z gry i żonglowania postaciami. Szkoda jedynie, że kamera czasami nie nadąża za dynamiczną akcją, a towarzyszący jej obrotom blur mający ukryć niedociągnięcia graficznie strasznie drażni.

Efekt rozmycia podczas kontrolowania kamerą drażni jak cholera. 
Poza pakowaniem  statystyk postaci możemy też uczyć naszych podopiecznych nowych zdolności. Wykorzystujemy do tego punkty AP zasilające nasze konto w miarę zdobywania kolejnych leveli, Warto też wydawać zarobione Gille w napotkanych sklepach, gdzie można znaleźć lepszy ekwipunek (bronie, akcesoria). Całości dopełnia system wzmacniania magii pozwalający ulepszyć siłę, czas rzucania czy koszt MP dla każdego, pojedynczego czaru! Za walutę pozwalającą bawić się z magią służą różnego rodzaju Phantomy (kilkanaście rodzajów), które możemy absorbować z poległych wrogów odzyskując przy okazji część zużytych podczas walki punktów MP. Wspomnę też o obecności summonów (wracają choćby Ifrit, Shiva i Odin), które również należy wzmacniać. 

Na dwoje babka wróżyła



 
Można powiedzieć, że rozgrywka składa się z dwóch etapów. Tak jak wyżej wspomniałem, w grze mamy bazę wypadową, w której przygotowujemy się do kolejnych misji. Jest na to ograniczony czas liczony w godzinach i dniach, kiedy to nasi uczniowie maja wolne i mogą oddać się pobocznym questom. Gdy nie działamy na froncie poznajemy więc lepiej postacie podczas scenek przerywnikowych w Akademii bądź wykonywać questy od napotkanych NPCów. Te polegają zazwyczaj na zdobyciu konkretnych przedmiotów, zwiedzeniu opcjonalnej jaskini czy upolowaniu określonej liczby wrogów. Akademia składa się jednak z wielu miejscówek skrywających inne ciekawe aktywności podoczne. Znajdziemy tu choćby bibliotekę z księgami opisującymi całe uniwersum i bohaterów, farmę chocobosów, gdzie możemy hodować coraz to lepsze ptaszyska ułatwiające podróżowanie po świecie, czy sale lekcyjną, w której można wysłuchać wykładów zwiększających statystyki naszych postaci. 



Do łask powraca klasyczna mapka świata!
Stawkę opcjonalnych zadań uzupełnia możliwość wzięcia udziału w misjach treningowych czy odwiedzania licznych sklepów. To trochę taki Balamb Garden z Final Fantasy VIII. Fajnie jest tu wracać pomiędzy misjami dając porwać się opcjonalnym atrakcjom. Ba, można nawet pokusić się o opuszczenie Akademii i pakowanie postaci na mapce świata. Ta choć zrobiona jest w starym stylu daje tylko złudzenie swobody. Za mało jest opcjonalnych dungeonów i za dużo ścian stawianych przez fabułę. Odwiedzane miasta są do siebie bardzo podobne i składają się zazwyczaj z jednej/dwóch przecznic bez możliwości wchodzenia do domów. Na dodatek niezbyt urodziwy obszar na mapie świata pocięty został na mniejsze sekcje poprzedzone loadingami. To tylko kolejny raz utwierdziło mnie w przekonaniu, że grę odrestaurowano po linii najmniejszego oporu.

Idziemy na wojnę



Jeśli w momencie pojawienia się czerwonego znacznika zaatakujemy rywala zadamy mu ogromne obrażenia.
Gdy dobiegnie końca czas przeznaczony na swobodną eksplorację Akademii i okolicznych terenów przychodzi czas na drugi etap rozgrywki - misje fabularne. Dopieramy tu członków drużyny, którzy wezmą udział w misji, zmieniamy ekwipunek oraz decydujemy czy chcemy skorzystać z pomocy summonów (w momencie przywołania poświęcamy jednego z członków drużyny i sterujemy nimi własnoręcznie) czy ataków łączonych wykonywanych przez trzy postacie. Tak przygotowani ruszamy na front zaliczając kolejne rozdziały. Choć w trakcie zadań czasami przyjdzie nam wciskać jakieś przełączniki, to większość z nich wymaga po prostu wybicia rywali i pokonania bossa czekającego na końcu dość liniowych lokacji. W Type 0 zastosowano jednak masę ciekawych patentów umilających zabawę. Podczas misji możemy choćby korzystać z pomocy losowo przywoływanych kadetów z Akademii, włączyć tryb dodatkowych mini-zadań (pokonaj 10 przecinków w 3 minuty, przeżyj bez obrażeń 50 sekund itp.), a nawet próbować eliminować wroga oznaczonego jako lider, co skutkuje tym, że reszta oponentów poddaje się, a my mamy okazję przeszukać przeciwników i zdobyć bonusowe itemsy. Podczas misji warto też rozglądać się za swoistymi nieśmiertelnikami poległych kadetów, które możemy wymienić w Akademii na różne ciekawe rzeczy.  

 

 
Miłym akcentem jest też strategiczna mini-gierka, która pojawia się za każdym razem, gdy nasza nacja odbija kolejne tereny na mapie świata. W jej trakcie musimy kontrolować oddziały naszej armii, które maszerują na wroga, powoli przejmując fortecę po fortecy i miasto po mieście. Trzeba czasami bronić już zdobytych fortyfikacji, przesuwać oddziały w odpowiednie miejsca i odwracać uwagę wrogich batalionów. Gdy uda nam się już otoczyć mury atakowanego miasta następuje inwazja polegająca na wybiciu wrogów ukrywających się w metropolii. Miły i urozmaicający rozgrywkę dodatek dający wrażenie, że działamy na szeroką skalę, choć wbrew pozorom mało skomplikowany. 

Zagraj w to jeszcze raz



 
Ukończenie gry zajmuje około 25 godzin, ale jeśli zechcecie zdobyć sterowiec (Setzer), zjednoczyć wszystkie miasta na kontynencie, podpakować postacie i wykonać wszystkie misje poboczne - zejdzie Wam spokojnie około 40. Co więcej w grze nie zabrakło opcji New Game Plus. Zaczynamy wówczas całość od nowa  z całym zdobytym doświadczeniem oraz możliwością obejrzenia nowych scenek rzucających więcej światła na fabułę, ukończenia dodatkowych dungeonów, zmierzenia się z potężnymi bossami, oraz zdobycia ostatecznych broni dla każdego z czternastu kadetów. W głównym menu jest też opcja powtórzenia wszystkich misji fabularnych na trzech zróżnicowanych poziomach trudności, co niesie rzecz jasna kolejne paczki nagród. 
 
Jeśli więc zatęskniliście za Finalem w starym stylu jest to doskonała okazja, by wrócić wspomnieniami do przeszłości. Pytanie czy jesteście w stanie przełknąć gorzką pigułkę w postaci momentami koszmarnej oprawy, oraz wysoką cenę jak na niedbale odgrzanego kotleta? Nabywając Type 0 dostajecie też dostęp do dema Final Fantasy XV, co może okazać się dodatkowym wabikiem. Ja żałuję tylko, że Sqaure Enix nie pokusiło się o remake Type 0 z prawdziwego zdarzenia, bo gameplaye’owo to produkcja świeża, oryginalna i przede wszystkim rajcująca.  
Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Final Fantasy Type-0

Atuty

  • Mroczny, wojenny klimat
  • 14 zróżnicowanych postaci
  • Satysfakcjonujący system walki
  • Sporo pobocznych aktywności
  • New Game Plus
  • Atmosfera starych Fajnali

Wady

  • Bardzo często okropna grafika
  • Loadingi i pocięte lokacje
  • Małe i powtarzalne miasta
  • Praca kamery i towrzyszacy jej blur
  • Momentami narracja

Amatorzy next-genowej grafiki zostaną znokautowani koszmarnymi teksturami, ale jeśli przymkniecie na to oko czerpiąc radość z gameplayu - gra wynagrodzi Wam to z nawiązką. Fajnal w starym stylu pełną gębą.

Roger Żochowski Strona autora
Przygodę z grami zaczynał w osiedlowym salonie, bijąc rekordy w Moon Patrol, ale miłością do konsol zaraziły go Rambo, Ruskie jajka, Pegasus, MegaDrive i PlayStation. O grach pisze od 2003 roku, o filmach i serialach od 2010. Redaktor naczelny PPE.pl i PSX Extreme. Prywatnie tata dwójki szkrabów, miłośnik górskich wspinaczek, powieści Murakamiego, filmów Denisa Villeneuve'a, piłki nożnej, azjatyckiej kinematografii, jRPG, wyścigów i horrorów. Final Fantasy VII to jego gra życia, a Blade Runner - film wszechczasów. 
cropper