List do Króla – recenzja serialu. Gra o Tron Netflixa

List do Króla – recenzja serialu. Gra o Tron Netflixa

Piotrek Kamiński | 24.03.2020, 21:21

Netflix ma ostatnio niesamowity talent do tworzenia pięknym seriali. Tak filmy, jak i seriale sygnowane ich logo potrafią przykuć do telewizora pięknymi krajobrazami, świetnie ustawionymi kadrami, niebanalnym oświetleniem i, niestety, bardzo często tylko tym. Jak wyszło tym razem?

List do Króla to piękna książka autorstwa Tonke Dragt, holenderskiej pisarki fantasy i science-fiction. Opowiada historię Tiuriergo, młodzieńca, który ma zostać pasowany na rycerza, lecz powodowany swoim dobrym sercem i honorem łamie tradycję odpowiadając na wołanie o pomoc pewnego człowieka, opuszczając przy tym nocne czuwanie, które miał odbyć przed nadaniem mu tytułu. Ładuje się tym samym w sam środek wielkiej przygody, która zaprowadzi go w wiele interesujących miejsc, gdzie pozna wielu nowych przyjaciół. Wszystko po to, aby dostarczyć królowi krainy Unawen list, który zaważy na losach całego królestwa... Przynajmniej w książce, bo serial nie ma z nią za wiele wspólnego.

Dalsza część tekstu pod wideo

List do Króla – recenzja serialu. Gra o Tron Netflixa

List do Króla – magicznie wyglądająca przygoda

Serialowy Tiuri (Amir Wilson) jest uchodźcą z magicznej krainy Eviellan, przygarniętym przez szanowanego rycerza, sir Tiuriego Walecznego. Dzieciak jest raczej średnim materiałem na rycerza, co wszyscy dookoła bardzo chętnie mu wypominają. Wraz z nim na nocne czuwanie udaje się czwórka innych nowicjuszy, Iona, Arman, Jussipo i Foldo - i są tak szalenie ciekawymi postaciami, że wszystkie ich imiona musiałem sprawdzić na IMDb. Podobnie jak w książce, ceremonię przerywa prośba o pomoc, a niepotrafiący zignorować błagalnych krzyków Tiuri wyrusza wraz z przybyłym człowiekiem pomóc jego panu, od którego otrzyma tytułowy list.

Porównywać fabułę książkowego oryginału z serialem Netflixa, to jak porównywać oryginalnego Silent Hilla z Shattered Memories. Niby imiona postaci i miejsca te same, ale opowiadana za ich pomocą historia to zupełnie co innego. Nie musi to automatycznie oznaczać, że serial jest zły - w końcu wspomniane Shattered Memories jest zajebistą grą - ale aby takie odejście od sprawdzonego materiału zadziałało potrzebny jest dobry pomysł. Twórca serialu, William Davies stwierdził, że doda parę młodych postaci dla nastoletniej widowni, jakiś wątek miłosny, trochę magii i będzie ok. No cóż... Ale przynajmniej zdjęcia są naprawdę piękne! Widać, że operatorzy poszczególnych odcinków wiedzieli co robią, bo praktycznie każda nowa lokacja przedstawiana jest szerokimi ujęciami tak świetnie skadrowanymi, że spokojnie można zrobić z nich tapetę na komputer, albo nawet obraz na ścianę. Wychylające się zza drzew mury zamków, skąpane w słońcu, pokryte śniegiem i poprzetykane groźnie wyglądającymi skałami góry, płynący w środku lasu skalisty strumyk. Psia mać, nawet scena, w której Tiuri leży cały uwalany błotem ma w sobie coś tak magnetycznie przyciągającego, że aż sam by sobie człowiek w tym błotku posiedział. Równie elegancko prezentują się wnętrza budynków (choć nie wszystkie) i  stroje bohaterów, które ewidentnie zostały lekko dostosowane do dzisiejszych standardów, ale udało im się jednocześnie zachować średniowieczny klimat całości - coś, co tak mocno zawalili kostiumografowie ostatniego Robin Hooda. Aktorsko jest zazwyczaj co najmniej poprawnie, zwłaszcza kiedy na ekranie pojawiają się nazwiska takie jak David Wenham (Faramir z Władcy Pierścieni), czy Andy Serkis (wiadomo). Co ciekawe - serialową córkę Serkisa gra... jego prawdziwa córka, Ruby Serkis. Przez cały serial nie mogłem przestać się śmiać z jej niesamowitego podobieństwa do ojca. Z jednej strony piękna sprawa, skóra zdjęta z ojca, z drugiej... biedna dziewczyna.

List do Króla – Netflix will be Netflix

Jest w języku angielskim takie mocno już niepopularne powiedzenie, że "boys will be boys". Znaczy to mniej więcej tyle, że szczypanie dziewczyn po tyłkach, bicie słabszych i ogólnie rozrabianie wśród mężczyzn nie jest niczym nadzwyczajnym i nie ma co przeżywać. W dzisiejszych czasach oczywiście wymówka taka nie ma już prawa istnienia - świat całkiem mocno się zmienił na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat. I właśnie dzięki temu dzisiejszemu kontekstowi powiedzenie to doskonale pasuje do tego co w ostatnich latach wyprawia Netflix. Ludzie narzekają, a ci dalej swoje. Praktycznie każda ich dzisiejsza produkcja musi być jak najbardziej inkluzywna i musi być serialem, (nawet jeśli ewidentnie nie mamy materiału na cały sezon). Nie mam nic przeciwko tego typu zabiegom POD WARUNKIEM, że wprowadzamy je z głową, a nie tylko po to aby móc odhaczyć punkt na liście. Pozostała czwórka giermków, których zachowanie Tiuriego wpędza w tarapaty jest tak cholernie nudna, że człowiek czuje się prawie jakby był za coś karany za każdym razem kiedy musi oglądać ich na ekranie. No, ale tak się składa, że każde z nich reprezentuje jakąś grupę społeczną/kulturową/rasową (niepotrzebne skreślić), więc trzeba. Najgorsze jest jednak to, że to wcale nie oni są najsłabszym ogniwem serialu. Ten zaszczyt przypada naszemu głównemu bohaterowi. Nie jestem pewien, czy to kwestia kiepskiego scenariusza, czy Amir Wilson po prostu nie ma charyzmy niezbędnej do udźwignięcia całego serialu. Tak, czy siak efekt nie jest powalający. Tiuri zazwyczaj po prostu snuje się po kolejnych planach zdjęciowych z lekko znudzoną, albo zagubioną miną, a kiedy pod koniec jednego z odcinków krzyczy w gniewie, jest to chyba najbardziej nieprzekonująca złość jaką widziałem na ekranie w tym roku. Jego braki warsztatowe bolą szczególnie bardzo w momentach, w których jego postać wchodzi w interakcję z kimś kto faktycznie potrafi grać i ściągnąć na siebie wzrok widza. Ciężko jest przeżywać przygody kogoś, kto sam zdaje się nie wiedzieć, że bierze w jednej udział.

List do Króla mógł być ciekawą odpowiedzią Netflixa na Grę o Tron. Bardziej stonowaną i przeznaczoną raczej dla nastolatków, ale wciąż ciekawą i wartą uwagi. Scenarzyści mieli wszystko gotowe - serię całkiem sympatycznych książek (jest polskie wydanie jakby ktoś czuł niedosyt po serialu), budżet, odpowiedni moment na wypełnienie luki.  Zamiast tego stworzyli przesadnie rozwleczoną, miejscami wręcz nudnawą bajkę pełną klisz i dziwnych rozwiązań fabularnych, a w głównej roli obsadzili aktora, który może i nieźle poradziłby sobie w jakiejś drugoplanowej roli, ale nie nadaje się na główną gwiazdę. Przynajmniej jeszcze nie. I do tego to nijakie zakończenie! Sześć długich odcinków (dobrze, że tylko tyle) obserwujemy jak główny bohater niesie list do króla, po czym moment kulminacyjny całego serialu jest tak krótki i kończy się tak nagle. Zupełnie jak ta recenzja.

Atuty

  • Piękny wizualnie;
  • Większość aktorów gra bardzo poprawnie

Wady

  • Główny bohater;
  • Na siłę rozwleczona fabuła;
  • Niby autorzy dodali magię, a mimo to serialowi brakuje magii (tej metaforycznej)

List do Króla to taka Gra o Tron w wydaniu Netflixa. Tyle, że w porównaniu chodzi bardziej o ósmy sezon, niż o pierwszy.

5,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper