Najgorsze ekranizacje gier wszech czasów - 15 pasztetów na podstawie legend branży growej

Najgorsze ekranizacje gier wszech czasów - 15 pasztetów na podstawie legend branży growej

3man | 11.02.2018, 19:00

Ach, filmowe adaptacje gier. Zobaczyć na wielkim ekranie swoich ulubionych bohaterów z którymi spędziło się setki godzin trzymając w dłoniach pada - takie coś jest bezcenne. Niestety, nie dane nam było przeżyć zbyt wielu cudownych chwil, bo smutna prawda jest taka, że większość ekranizacji gier to dno i metr mułu. Przygotowaliśmy dla Was listę piętnastu najgorszych tego typu "dzieł" w historii.

Poniższa lista najgorszych ekranizacji gier w dziejach nie jest moim wymysłem – tzn. mówię o poszczególnych filmach, jakie się na niej znalazły, w razie gdybyście zastanawiali się, dlaczego swoją obecnością zaszczycił ją ten czy inny obraz. Na pojawienie się tutaj danego dzieła wpłynęło kilka różnych czynników – ocena na Metacritic, opinie fachowców i fanów, miejsce zajmowane w podobnych zestawieniach. Z tego też względu nie ze wszystkimi „nominacjami” się zgadzam, co zaznaczę w miarę możliwości w tekście. Kolejność alfabetyczna, bo to wcale nie jest przyjemne i łatwe wybierać, co jest większym crapem! ;)

Dalsza część tekstu pod wideo

Alone in the Dark (2005)

Jeśli Resident Evil jest ojcem survival horrorów od strony konsol, to pecetowym odpowiednikiem będzie w takim wypadku Alone in the Dark. Oczywiście Uwe Boll podszedł do tej franczyzy po swojemu, sprawiając że ta zapomniana pecetowa seria zrobiła się właściwie jeszcze bardziej zapomniana, bo kto chciałby się zainteresować grami, na których bazuje takie crapiszcze? Ta jakość tym bardziej dziwi, że Uwe Bollowi udało się pozyskać do głównej roli Christiana Slatera, stawiając nań 10 lat przed jego odrodzeniem się w Mr. Robot, jest tu także Tara Reid jako antropolożka. Jednak jak to często u niemieckiego reżysera bywa, obsada jest tu największą i chyba jedyną zaletą, i to pomimo faktu, że aktorzy nic takiego nie zagrali.


BloodRayne (2006)

Pod względem obsady Uwe Boll przebił nie tylko o rok wcześniejsze Alone in the Dark, ale i w ogóle samego siebie. Spójrzcie tylko na tę paczkę: Kristanna Loken, Michael Madsen, Ben Kingsley, Billy Zane i Michelle Rodriguez! Szok, c’nie? Co więc mogło pójść nie tak? Jak to u Bolla zwykle bywa – wszystko! Ten wampiryczny slasher sprowadza co się da nieintencjonalnie do poziomu absurdu i film w żaden sposób nie oddaje hołdu ani swemu growemu pierwowzorowi ani ongiś popularnej bohaterce. Nawet seks zrealizowano tak, że śmiać się chce… Jednak fanów najwyraźniej było tylu, że wyszły jeszcze dwa filmy.


Doom (2005)

Tu z kolei nie do końca się zgodzę. Dzieło naszego rodaka, Andrzeja Bartkowiaka, wcale nie jest złym filmem ani tym bardziej jedną z najgorszych adaptacji growych. Owszem, z całą pewnością nie jest dobrym dziełem, bo jest przeciętne, a większość „fabuły” jest do zapomnienia zaraz po seansie, ale to rzecz, którą można powiedzieć o wielu obrazach. Za to nie każdy film potrafi się pochwalić obsadą w postaci twardzieli takich jak The Rock i Karl Urban, którego siostrę gra Rosamund Pike. No i zdecydowanie nie każdy obraz może się poszczycić kultową sceną, jakąkolwiek już, a na pewno nie tą z końcówki Dooma, która jest hołdem dla tej produkcji, całego gatunku FPS-ów oraz gier w ogóle.


Double Dragon (1994)

Oto druga po Super Mario Bros. ekranizacja gry w historii. Wydana krótko po przygodach braci pewnie z powodu tej cezury czasowej cierpi na podobne przypadłości. Doble Dragon opowiada o nomen omen braciach, również dwóch, którzy także wyruszają by uratować piękną dziewczynę w opałach. By to osiągnąć muszą pokonać maniakalnego złoczyńcę, którego gra Robert Patrick – a kto po Terminatorze 2 nadawał się lepiej na mega antagonistę niż on? Niestety, całościowo Double Dragon to festiwal kiczu jakich mało i ckliwa komedyjka akcji, często tak słaba i zła, że aż dobra i trudno  gniewać się na ten film, który sam siebie nie bierze na poważnie.


Far Cry (2008)

Mówi się, że to prawdopodobnie najlepsza adaptacja w dorobku Bolla. Far Cry jest przekomicznie niskobudżetowy, jak w sumie większość dzieł Niemca, ale zdaje się tym nie przejmować. Til Schweiger gra tu sardonicznego kapitana łodzi (i najwyraźniej byłego wojskowego), który zostaje uwikłany w walkę z sekretną organizacją budującą perfekcyjnego superżołnierza poprzez eksperymenty genetyczne. Za antagonistę i szalonego naukowca robi tu Udo Kier, zaś sam film stara się tym razem być intencjonalnie zabawny, dając jeden z filmów tak złych, że aż wartych obejrzenia ponownie.


House of the Dead (2003)

Oto obraz, który rozpoczął prawdziwą powódź fatalnych filmów Uwe Bolla. Jako że był pierwszy, w obsadzie nie ma nie tylko gwiazd, ale w zasadzie nikogo znaczącego. Jakby tego było mało, produkcja ta nie wyróżnia się absolutnie niczym, nawet w zły sposób, jest po prostu sztampową do bólu opowiastką o zombiakach bazującą na co najwyżej średnio znanej marce gier. Ten prawdziwy festiwal filmowego śmiecia zawiera totalnie niekompetentny scenariusz, aktorstwo, reżyserię, montaż i w ogóle wszystko, co tylko możliwe, a mimo to właśnie tym obrazem Uwe Boll przekonał wiele firm, by łożyły ciężkie pieniądze (które poszły głównie w gaże gwiazd, które też nie wiadomo jak zostały przekonane… choć w sumie teraz już wiadomo) na niemające zbyt wielu szans na sukces adaptacje produkcji, które nawet jako gry stanowiły klasę B. Biorąc też pod uwagę fakt, że facet wykorzystywał do celów finansowania swych projektów luki w niemieckim systemie ulg podatkowych, można powiedzieć tylko jedno – geniusz.


In the Name of the King: A Dungeon Siege Tale (2007)

Wysoki budżet jest? Jest. Franczyza znana? No ok, średnio, ale mogło być gorzej, w każdym razie to marka pozwalająca na rozwinięcie skrzydeł i dająca ogromną wolność interpretacji i rozwoju. A co z obsadą? Ooo panie, lepiej być nie mogło: Jason Statham jako Farmer (nie że rolnik… gość się tak nazywa…) plus gwiazdy takie jak LeeLee Sobieski, John Rhys-Davies, Claire Forlani, Kristanna Loken, Matthew Lillard, Ray Liotta, Burt Reynolds. Rezultat? Taki, jaki tylko może być u Bolla… Załamujemy ręce i krzyczymy: jak dałeś radę to zepsuć?! Obraz doczekał się jeszcze dwóch części.


Max Payne (2008)

W tym przypadku zdania są podzielone. Tzn. obydwie grupy uważają adaptację przygód nowojorskiego gliniarza za generalnie słaby lub co najwyżej przeciętny film, ale część ludzi pod względem wizualnym uznaje ten obraz za prawidłowe przeniesienie cierpień Maxa na wielki ekran. Ale w sumie co z tego, marne to pocieszenie, skoro cała reszta nie wychodzi poza poziom przeciętnej opowieści detektywistycznej, którą tylko za sprawą stylistyki i zdjęć można podciągnąć pod noir. Scenariusz pozmieniał wiele względem gry, niekoniecznie na lepsze, zaś aktorstwo Marka Wahlberga i niemającej w sumie czego grać Mili Kunis jako Mony Sax nie poprawia sytuacji. Za mało szacunku i wierności względem oryginału.

 

Mortal Kombat: Annihilation (1997)

Prawie podwójny budżet względem oryginału a niemal trzy razy mniejszy dochód. Pod względem „artystycznym” już w ogóle znacznie, znacznie gorzej. Trudno oczekiwać od sequela, którego punktem wyjścia jest absurd (połowa obsady nie powróciła do bezpośredniej kontynuacji?! kpina), aby zachował jakość oryginału. Ale to nie znaczy, że trzeba było zaserwować fanom taki fabularno-narracyjny bałagan i zrobić to samo także w warstwie produkcyjnej. Nie jest to może katastrofa totalna pokroju dzieł Bolla (choć jest blisko), ale ten film zaprzepaścił wszystko to, co osiągnęła „jedynka” i wprowadził markę Mortal Kombat do lamusa historii na całe dekady.


Need for Speed (2014)

Pomimo posiadania niezłej obsady, bo są to Aaron Paul, Imogen Poots, Rami Malek, Dominic Cooper czy nawet Michael Keaton jako ekscentryczny bogaty koleś chcący patrzeć na uliczne wyścigi, ten film jest po prostu zbyt nudny. Doliczmy do tego nadmierną długość wynoszącą ponad niewskazane w tym gatunku dwie godziny, a okazuje się, że Need for Speed staje się nieoczekiwanie zamiast rozrywką testem wytrzymałościowym i to z większością czasu zmarnowanego na rzeczy nieistotne. Naprawdę, czasem warto zrobić tak prostą rzecz jak zastosować się do tytułu gry/filmu…


Postal (2007)

Ostatni film Uwe Bolla na tej liście! (Ale za to co za bomba…) Radujmy się wszyscy wznosząc dziękczynnie ręce i modląc się, aby ten wielki reżyser wytrzymał w swoim postanowieniu niekręcenia więcej czegokolwiek. Oto film, przy którym np. WarCraft jawi się jako dzieło sztuki. Postal to najgorszy obraz Bolla i może nawet najgorszy film w ogóle. Aczkolwiek będąc uczciwym muszę przyznać, że są krytycy, którzy uznają mniej więcej pierwszą połowę tego filmu za względnie udaną. Rozdźwięk ten bierze się między innymi stąd, jakie podejście zastosować do starających się być mega kontrowersyjnymi żartów Bolla, np. film otwiera scena w kokpicie samolotu, gdzie dwaj arabscy terroryści kłócą się o to, ile dziewic dostają męczennicy w niebie. W końcu decydują się olać to i lecieć na Bahamy, ale wtedy pasażerowie porwanego samolotu buntują się i doprowadzają do jego uderzenia w World Trade Center. Tego typu „żartów” z 9/11 jest tutaj multum i rzecz jasna są one w fatalnym guście, a najgorsze jest to, że po prostu nie śmieszą, przez co są kontrowersyjne na siłę. W ogóle Postal to festiwal obrażania kogo popadnie, dowcipy związane z Hitlerem, homofobią czy rasizmem to tutaj chleb powszedni. To po prostu zbiór stereotypów, w dodatku polanych bardzo niesmacznym sosem, bo żarciki zwyczajnie silą się na śmieszność. Nie na tym polega szydzenie z politycznej poprawności, w dodatku wątpliwe, by ktokolwiek poczuł się urażony tymi na siłę wrzucanymi szpileczkami, bo film miast szokować czy choćby śmieszyć zwyczajnie nudzi.


Resident Evil (seria)

Paul W. S. Anderson to naprawdę dobry rzemieślnik, który dał nam, pozostając w tematyce growej, bardzo przyzwoite pierwsze Mortal Kombat. To samo zrobił z Resident Evil, czyniąc pierwszy film z tej mającej stać się serią adaptacji najsłynniejszego survival horroru coś bardzo przyswajalnego, zgodnego wręcz z duchem oryginału. "Jedynka" naprawdę miała w sobie to coś, fajny był chociażby już sam koncept wyjściowy będący swoistym sarkastycznym puszczeniem oczka do graczy - okazywało się, że tak nam zachodząca za skórę i poniewierająca naszą psychikę upiorna rezydencja z pierwszej gry jest tak naprawdę, wg reżysera, jedynie fasadą, zakamuflowanym wejściem do tajnego kompleksu badawczego położonego głęboko pod Racoon City, przy którym to, co przeżyliśmy jako gracze w zainfekowanej posiadłości, to niemalże kaszka z mleczkiem. Druga część też jeszcze była w miarę znośna, natomiast później coś się zdecydowanie popsuło. RE zamieniło się w bardzo dochodową franczyzę także filmową, ale dla fanów, i nie tylko ich zresztą, bo także i normalnych kinomanów oczekujących chociażby przyzwoitej jakości, stała się ona festiwalem bzdur i absurdów niegodnych czegokolwiek, czasem nawet filmów Uwe Bolla.


Street Fighter (1994)

Jeden z najwcześniejszych obrazów opartych na grach. I tak samo jak wiele innych filmów powstałych w okolicach tej cezury czasowej nie dał rady choćby się zbliżyć do legendy oryginału. Osadzenie Belga, czyli Jean-Claude Van Damme’a jako typowo amerykańskiego twardziela Guile’a było dyskusyjnym zagraniem, ale uszłoby, gdyby jakość filmu choćby zbliżała się czy nawet orbitowała wokół tego, co oferował oryginał. Nie postarano się nawet o adekwatne kostiumy – lepsze ich wykonanie można zobaczyć na konwentach. Po tak w najlepszym wypadku przeciętnym obrazie pozostała pamięć tylko ze względu na właśnie wspomnianego protagonistę oraz role Kylie Minogue czy Damiana Chapy, a zwłaszcza zaliczającego wtedy swój ostatni występ na dużym ekranie Raula Julii w roli złoczyńcy M. Bisona.


Super Mario Bros. (1993)

Pierwsza ekranizacja gry i od razu obrosła kontrowersjami, złośliwi mówią, że ustaliła niski poziom, do którego później aspirowały wszystkie kolejne adaptacje. I tu znów przykład, co do którego nawet bardzo się nie zgodzę. Zresztą zdania są tutaj podzielone – nawet Hollywood Reporter przyznaje, że ten obraz ma zalety i dorobił się kultu w pewnych środowiskach. Jednocześnie wiele rzeczy tu oczywiście nie zagrało, ale wydaje mi się, że w tym konkretnym przypadku trzeba spojrzeć na to tak, jak ja do tego podchodzę – twórcy filmu wykonali mimo wszystko kapitalną robotę, bo naprawdę inteligentnie wyjaśnili rzeczy, które w grach o Mario tak naprawdę nie mają żadnego sensu i zostały sobie dodane ot tak, z czapy. Jak na adaptację gry bez fabuły i z kosmicznymi ideami bez żadnego uzasadnienia, scenariusz filmu jest naprawdę logiczny i wiele rzeczy tu po prostu styka i choćby za to warto spróbować docenić ten obraz.


Wing Commander (1999)

Prawdopodobnie największa klapa w historii adaptacji gier – w każdym razie jeśli spojrzeć na to, z jak popularną, wręcz legendarną serią gier mamy tutaj do czynienia. Chyba jedyny przykład ekranizacji, która ma słabszą obsadę niż gra, na której bazuje (sic!!!) – w komputerowej wersji mogliśmy podziwiać m. in. takich aktorów jak Mark Hamill, Malcolm McDowell czy John Rhys-Davies. Film okazał się totalną klapą w box office, zarabiając jedynie 11.5 miliona przy budżecie 30 baniek (czyli do wytwórni wróciło pewnie z pięć), był ogólnie nudny i miał bohaterów, którzy po prostu nie wzbudzali sympatii. Szkoda.

Źródło: własne
cropper