
Ten horror science fiction ćwierć wieku temu mocno podzielił widownię. Jak go dziś wspominamy?
Filmy Paula Verhoevena realizowane w USA przez długi czas jednoznacznie kojarzyły się z klasą i znakomitą rozrywką. Końcówka lat 90’ była już dla niego wyraźnie słabsza, głównie jednak ze względu na to, że widownia przestała rozumieć jego intencje, skutkiem czego kilka z jego dzieł spotkało się z dużą krytyką. Rozwiązaniem miało być zrealizowanie standardowego blockbustera, “Człowieka widmo” z 2000 roku.
Na przełomie wieków Paul Verhoeven mógł się czuć twórcą mocno zmęczonym. Poprzednia dekada przyniosła holenderskiemu artyście wielkie sukcesy i splendor, w postaci doskonałego przyjęcia takich filmów jak “Robocop”, Nagi instynkt” czy “Pamięć absolutna”. Czyniącego z Verhoevena prawdziwego specjalistę od klasowej, niepozbawionej ambicji i społecznego komentarza, ale jednak przede wszystkim znakomitej filmowej rozrywki. W następnych latach coś się jednak popsuło. Głośne “Showgirls”, od początku pomyślane przez reżysera jako wyjątkowo okrutna krytyka amerykańskiego showbiznesu, ostatecznie przyniosły mu jedynie kilka Złotych Malin, po które zresztą Verhoeven, jako jeden z nielicznych, zdecydował się pofatygować osobiście.
Jego kolejny obraz, efekciarscy i mocno przerysowani “Żołnierze Kosmosu”, wprawił widownię i krytyków w nie mniejszą konfuzję. Wielu bowiem nie zauważyło smoliście czarnego humoru i celowej przesady, składających się na wyjątkowo ostrą satyrę na amerykański militaryzm. Znalazło się za to całkiem sporo nieszczęśników, którzy oskarżali reżysera wręcz o promocję faszyzmu i lekceważący stosunek do przemocy. Nic więc dziwnego, że po tak ciężkich przejściach Verhoeven skierował się w stronę tradycyjnego kina rozrywkowego; choć jak sam twierdził przyjęcie oferty Columbia Pictures wiązało się przede wszystkim z tym, że po ogromnej burzy medialnej, wokół dwóch wcześniejszych obrazów, producenci nie byli skłonni do sfinansowania jego dużo ambitniejszych projektów. Zgoda na realizację horroru science fiction, opartego na znanym od dekad (pojawiającym się już w filmie “Niewidzialny człowiek” z 1933 roku) pomyśle wiązała się zatem przede wszystkim z chęcią utrzymania się w branży.




Holender nie mógł jednak narzekać, bo ostatecznie budżet jego nowego filmu sięgnął aż 95 milionów dolarów. Przy czym od razu zastrzeżono, że aż 50 z nich zostanie zainwestowane w efekty specjalne, pozwalające wyczarować na ekranie prawdziwe cuda, oczywiście na miarę ówczesnej technologii. Verhoeven zabrał się za realizację nowego dzieła z tradycyjnym dla siebie zapałem, wykonując niezwykle dokładny scenorys filmu, co zresztą czynił za każdym razem, od czasu premiery swego pierwszego amerykańskiego dzieła, czyli “Ciała i krwi” z 1985 roku, pomny ogromnego bałaganu jaki zapanował na planie tego obrazu. Scenariusz do “Hollow Man” napisał Andrew W. Marlowe, ale przedstawiciele Columbia Pictures wysłali go jeszcze do Williama Goldmana, który miał wprowadzić do niego swoje koncepcje. Goldman uznał skrypt za fatalny, a co gorsza po spotkaniu z Verhoevenem zrozumiał, że Holender wcale nie zamierza uznawać jego poprawek. Jednocześnie jednak wierzył w to, że widowisko może się udać, jeśli tylko nie zawiodą efekty specjalne. Te miały być bowiem największym atutem “Człowieka widmo”.
Ludzie, przecież tu nikogo nie ma!

Do zagrania głównego bohatera, błyskotliwego, ale również mocno zakochanego w sobie naukowca Sebastiana Caine’a, początkowo typowani byli Edward Norton i Guy Pearce. Ostatecznie postawiono jednak na Kevina Bacona, który zdaniem twórców najlepiej nadawał się do roli osoby jednocześnie czarującej i diabolicznej. Sam aktor wyznał, że po przeczytaniu scenariusza oczyma wyobraźni zobaczył najłatwiejszą pracę w karierze. Początkowo wydawało mu się bowiem, że w scenach, w których jego bohater był niewidzialny zwyczajnie nie będzie on potrzebny. Rzeczywistość jednak zdecydowanie przerosła jego wyobrażenia i rola w tym filmie okazała się jedną z najbardziej fizycznie wymagających. To samo mogła powiedzieć zresztą Elizabeth Shue, która w trakcie realizacji zdjęć zerwała ścięgno Achillesa. Choć początkowo myślano nawet o jej zastąpieniu, w ostateczności okres zdjęciowy przesunięto o siedem tygodni, tak by aktorka mogła się wykurować.
Produkcja filmu była nadzwyczajnym przedsięwzięciem jeśli chodzi o użycie efektów specjalnych, które zrealizowały głównie Sony Pictures Imageworks (SPI) oraz Tippett Studio. Całość filmu zawierała około 560 ujęć z efektami wizualnymi — dwie trzecie wykonane przez SPI, a jedną trzecią przez firmę założoną przez prawdziwą legendę w tym fachu, Phila Tippetta. Szczególnie trudnym dla nich sprawdzianem okazało się właściwe przedstawienie niewidzialnego bohatera. Każdą scenę nagrywano dwukrotnie: raz z aktorem i raz bez niego, aby tło mogło być widoczne przez jego „niewidzialne” ciało. W tym celu użyto kamery motion-control, aby ruchy kamery były identyczne, co umożliwiało ich złożenie w postprodukcji.
Kevin Bacon nosił specjalne lateksowe kombinezony, maskę, soczewki i ochraniacze z jednolitym kolorem, różnicowanym dla różnych efektów – zielony dla krwi, niebieski dla dymu, czarny dla wody. Craig Hayes, nadzorujący efekty wizualne, zastępował aktora cyfrowym klonem, tworząc jego zarys widoczny w parze, wodzie czy krwi. Do tego celu zeskanowano całe ciało aktora, by komputerowy podgląd był jak najbardziej realistyczny. Paul Verhoeven zaznaczył, że zależało mu na spójności między aktorem a efektami: „przemieszczaliśmy, przesuwaliśmy, poruszaliśmy kamerą w taki sposób, by widz miał wrażenie, że aktor jest częścią efektu albo że efekt jest częścią sceny z aktorem”. Wpływało to zresztą także na innych odtwórców, którym Holender zafundował niecodzienne warunki pracy. Reżyser ustawił bowiem głośniki, z których dobywały się zdania wypowiadane przez Bacona, w różnych częściach planu, tak by autentycznie reagowali oni na poruszającą się niewidoczną postać. Z kolei w scenach z niewidzialnym gorylem sam krzyczał do mikrofonu, naśladując jego odgłosy.
Kluczowym i niezwykle widowiskowym momentem filmu jest scena transformacji Sebastiana — proces jego niewidzialności widoczny warstwa po warstwie, zrealizowany dzięki wyspecjalizowanemu oprogramowaniu do renderowania wolumetrycznego. Powstał trójwymiarowy model wnętrza ciała, stworzony przez Scotta Andersona, wykorzystujący nowe narzędzia. Na tyle drobiazgowy, że już po realizacji filmu został on przekazany do badań naukowych. Równolegle efekty na potrzeby scen termowizyjnych (np. ujawnienie niewidzialnych zwierząt, takich jak goryl Isabelle) wymagały zastosowania kamery termicznej; aby efekt był wiarygodny, członków ekipy musiano przygotowywać suszarką do włosów w kombinezonie, tak by odtworzyć ciepło prawdziwego goryla.
Sony Pictures Imageworks i Tippett Studio zaangażowały setki artystów VFX – prace nad cyfrowym Sebastianem oraz całością efektów niewidzialności trwały długo i wymagały dużego zespołu, co okazało się prawdziwym kamieniem milowym dla dalszego rozwoju cyfrowych ludzkich postaci, w filmach takich jak seria Sama Raimiego “Spider-Man”, “Ekspres polarny” Roberta Zemeckisa czy “Powrót Supermana”. Wszystkie te wysiłki zaowocowały nominacją do Oscara w kategorii najlepsze efekty specjalne, którego jednak ekipa “Hollow Man” przegrała z “Gladiatorem” Ridleya Scotta. Do dziś więc jedynym obrazem Paula Verhoevena, który zdobył tę statuetkę, pozostaje “Pamięć absolutna” (nie licząc nagrody specjalnej dla "Robocopa" w 1988 roku).
Gdzie jest Billy Butcher, gdy go potrzeba?

Istotną kwestią dla Verhoevena okazało się to, że po raz pierwszy w karierze nie musiał on ponownie montować filmu ani poddawać go zatwierdzaniu przez MPAA, by uzyskać kategorię R — mimo kontrowersyjnych scen, w tym sceny napaści przez niewidzialnego Caine’a, które zostały poddane ocenie widowni pokazowej. Łatka skandalisty, jaka została przypięta Holendrowi w USA, zwłaszcza po dwóch wcześniejszych filmach, najwyraźniej jednak wpłynęła pozytywnie na frekwencję w kinach. “Człowiek widmo” wystartował bowiem wręcz znakomicie w pierwszym tygodniu pokazywania, mając wtedy za konkurentów głównie “Kosmicznych kowbojów” Clinta Eastwooda, a także “Grubego i chudszego II”, zarabiając blisko 30 milionów dolarów. Dopiero w drugim tygodniu musząc ustąpić pierwszeństwa “Szóstemu zmysłowi” M. Night Shyamalana. W roku, w którym absolutnie bezkonkurencyjna okazała się druga część “Mission impossible” film Verhoevena zajął ostatecznie 22. miejsce w ogólnym box office, przynosząc ponad 190 milionów ze sprzedaży biletów.
Za całkiem sporym entuzjazmem widowni nie poszły jednak oceny krytyków, którzy byli dla tego filmu zdecydowanie surowsi, czemu zresztą trudno się dziwić. Film Verhoevena oglądany dziś angażuje przede wszystkim właśnie z uwagi na użyte w nim efekty specjalne, które zresztą - co nie może dziwić - mocno się już zestarzały. Trudno obecnie nie zgodzić się z Goldmanem, który uważał skrypt za bardzo niedobry, tym gorszy im bliższy końcówki, w której zdesperowany widz zaczyna w końcu zanosić modły do Billy’ego Butchera, by ten w końcu zakończył żywot głównego bohatera, który z nie do końca znanych powodów wydaje się wręcz nieśmiertelny.
Postać filmowego Sebastiana Caine’a to przypadek bohatera mocno zadufanego w sobie, który w jednej chwili zyskuje niesamowite moce, stając się zagrożeniem dla swych dotychczasowych przyjaciół, co oczywiście może przywodzić na myśl wiele przypadków znanych z dzisiejszych czasów. Twórcy w wielu fragmentach starają się pokazywać rzeczywistość widzianą jego oczami, co oczywiście wprawia widza w typowy dla produkcji Verhoevena dyskomfort, ale niewątpliwie Holendrowi w kilku wcześniejszych filmach udawało się to lepiej niż w “Człowieku widmo”. Niewiele w kontekście tego obrazu mówiono o zatrudnieniu Josha Brolina, który wyjątkowo słabo pasuje tu do postaci naukowca, dopiero w końcówce pokazując się ze strony z której jest dziś najbardziej znany.
W ostateczności więc realizacja “Hollow Man” była dla samego Verhoevena klasycznym przypadkiem wpadnięcia z deszczu pod rynnę. W trakcie swej długiej kariery wcześniej zdarzyło mu się bowiem tylko raz stwierdzić że gdyby tylko mógł cofnąć czas, zrobiłby swój film inaczej. W przypadku “Namiętności Kate” z 1975 roku, bo o niej mowa, problemy wynikły jednak głównie ze zbyt niskiego budżetu i niezdecydowania w kwestii zakończenia. Tu po raz pierwszy poczuł, że nie zdołał odcisnąć na produkcji własnego piętna. “Film całkiem sporo zarobił, ale ja czułem, że nie jest to już moje dzieło. Myślę, że nikt nie byłby w stanie zrealizować“Robocopa” czy “Żołnierzy przyszłości” w taki sposób jak ja. W przypadku “Człowieka widmo” miałem pewność, że ze dwudziestu innych reżyserów mogłoby zrobić podobną produkcję” - powiedział długo po premierze Holender, dodając że był w tym czasie mocno przygnębiony. Nic więc dziwnego, że aż sześć lat potrwała przerwa pomiędzy kolejnymi produkcjami. Tworząc świetną, wojenną “Czarną księgę” Verhoeven powrócił zresztą nie tylko do ojczyzny, ale także do współpracy ze swym stałym scenarzystą, Gerardem Soutemanem. A sam “Hollow Man” doczekał się typowego, budżetowego sequela, sprzedanego już jednak wyłącznie na rynek DVD/Blu-Ray, o którym szczęśliwie nikt nie pamięta.
Przeczytaj również






Komentarze (11)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych