Vesper

Dziesięć najciekawszych filmów science fiction z 2022 roku

Dawid Ilnicki | 31.12.2022, 14:00

Choć narzekanie na poziom produkcji fantastycznychstaje się właściwie corocznym rytuałem i w minionych dwunastu miesiącach udało się obejrzeć kilka ciekawych widowisk, należących do podgatunku fantastyki naukowej lub pokrewnych. Wśród nich są zarówno głośne produkcje mainstreamowe, jak i kilka niszowych propozycji, z pewnością niedostatecznie docenionych.

Minione dwanaście miesięcy nie były specjalnie udane dla kina fantastycznego, ze szczególnym uwzględnieniem science fiction. Zdecydowanie brakowało bowiem zarówno świeżych pomysłów, jak i twórczego przetwarzania dobrze znanych motywów. W poszukiwaniu niecodziennych wrażeń należało w tym roku sięgnąć raczej po seriale. Takim tytułem było niewątpliwie, recenzowane przeze mnie, “Rozdzielenie” od Apple TV+, niezwykle oryginalne dzieło, zarówno pod względem fabularnym, jak i audio-wizualnym. Najlepsza rzecz w swojej klasie od dobrych kilku lat. Interesująco wypadło również “Night Sky” od Amazona, które niestety nie będzie kontynuowane. A szkoda, bo nie tylko demoniczny Piotr Adamczyk był atutem tej całkiem udanej serii. Gorzej wypadło “Peripheral”, które po pierwszych odcinkach zapowiadało się znakomicie, później już niestety słabło. Dodajmy do tego klasowe anime “Cyberpunk: Edgerunners”, udanie rozszerzające growe uniwersum, a także pierwszy od czasu “Mandalorian” naprawdę dobry serial w świecie Star Wars, czyli “Andora”. Porównań do “Dark” nijak nie wytrzymuje, momentami mocno osobliwe, “1899”, które jednak nadal wydaje się produkcją ze sporym potencjałem.

Dalsza część tekstu pod wideo

A jak prezentowały się fantastyczne filmy fabularne? Niestety w tym obszarze było już gorzej. Pokraczny “Moonfall” Rolanda Emmericha jest mocarnym kandydatem na jedno z najgłupszych widowisk ostatnich lat, mających choć minimalny związek z fantastyką naukową. Bardzo podobnie można podsumować “Significant Other” od Paramount+, które starało się powiązać kino inwazyjne z dramatem psychologicznym. Chwalone, familijne “Projekt Adam” od twórców “Free Guya” nie miało w sobie ani krzty lekkości i polotu tamtego tytułu, a w dodatku wielcy aktorzy wydają się w nim grać na najniższym poziomie autopilota. Kiepsko wypadł także inny film dostępny na stronie Netflixa “Czarny krab”. Zawiódł również Joseph Kosinski, bo w przerwie między realizowaniem niezwykle udanych dzieł, zdarzyła mu się wyjątkowo nudna, a w dodatku niewiele wnosząca do gatunku “Pajęcza głowa”. Swoich zwolenników, rekrutujących się głównie wśród fanów Sylvestra Stallone, mógł z kolei znaleźć “Samarytanin”.

Wśród animacji warto wyróżnić niezwykle atrakcyjną wizualnie “Belle” Mamoru Hosody, którą szczęśliwie można było zobaczyć w kinach, a także “Lightyear”, które mimo kompletnej odtwórczości fabuły po prostu ogląda się bardzo dobrze. Interesująco wypadła, pokazywana na tegorocznym American Film Fest, rotoskopowe “Quantum Cowboys”. Najbliżej klasowego kina postapokaliptycznego było w tym roku z kolei “Złoto” Anthony Hayesa z Zackiem Efronem.  Ciekawym, choć również mocno hermetycznym tytułem, jest afro-futurystyczne “Neptune Frost”, łączące bardzo odległe od siebie gatunki (science fiction i musical). Jeśli ktoś jest w stanie wytrzymać wyjątkowo słabe dziecięce aktorstwo może docenić fakt, iż film “Slash/Back” jest próbą umieszczenia akcji typowego inwazyjnego sci-fi w środowisku Innuitów.  Intrygującymi filmami, których akurat nie widziałem, wydają się kanadyjski “Cosmic Dawn”, “Next Exit” i “Blank”. Tradycyjnie przy tworzeniu listy najciekawszych produkcji nie brałem pod uwagę kina superbohaterskiego spod znaku Marvela i DC. 

Zbrodnie przyszłości

Jest coś rozbrajająco staroświeckiego, a jednocześnie zaskakująco odświeżającego w nowej - starej propozycji Davida Cronenberga, który - po raz pierwszy od “Existenz” z 1999 roku - po zrealizowaniu wielu, często kompletnie nie kojarzących się z jego głównonurtowym kinem, powraca do swoich starych obsesji. Interesująco wypadają bowiem “Zbrodnie przyszłości” w zestawieniu z najważniejszymi, głównie serialowymi, propozycjami fantastycznymi z ostatnich lat, których twórcy wieczności zdają się szukać w świecie cyfrowym (“Black Mirror”, “Years and Years”). Tymczasem w 2022 roku zjawia się Kanadyjczyk, niczym kapłan starej religii, grzmiąc: “Zapomnieliście o ciele!”. Z tym większą przyjemnością ogląda się  tę znakomicie zrealizowaną wizję świata zupełnie nieokreślonej przyszłości, zdającej się rządzić zupełnie innymi prawami niż nasza teraźniejszość, i w tym sensie dużo ciekawszej niż wiele standardowych propozycji w tym średnim dla fantastyki roku.

Wszystko Wszędzie Naraz

Nie jest to w żadnym wypadku kino superbohaterskie, a raczej - jak to pięknie określili sami twórcy - “kłębowisko gatunkowej anarchii” mieszczące zarówno science fiction, jak i dramat rodzinny, fantasy i sztuki walki, jak również komedię, sprawnie miksując ze sobą typowe kino akcji z estetyką dobrze znaną z filmów Wong Kar-Waia, jak również traktat filozoficzny prowadzony przez dwa gadające kamienie. Osobiście “Wszystko Wszędzie Naraz” kojarzy mi się najbardziej z serialami, takimi jak choćby znakomity “Legion” Noah Hawleya czy nawet “Holistyczną agencją detektywistyczną Dirka Gently’ego”. Jeśli mam wybierać ekranowy, twórczy chaos zawsze ponad widowisko Kwanów postawię właśnie te tytuły, ale i ich ostatnie dzieło sprawiło mi sporo frajdy. Nie dziwi więc fakt, iż ostatecznie okazało się najbardziej dochodową produkcją w dotychczasowej działalności studia A24.

Avatar: Istota wody

Na premierę sequela do filmu z 2009 roku widzowie czekali kilkanaście lat, a niektórzy zaczynali powątpiewać w to czy kiedykolwiek zostanie on ukończony. I gdy emocje już opadły, jak po wielkiej bitwie kurz, trzeba przyznać, że to widowisko absolutnie nie zawiodło, bo mało kto spodziewał się po nim wyjątkowo skomplikowanej fabuły, a raczej fantastycznej i niezwykle plastycznej wizji świata przedstawionego, robiącej ogromne wrażenie, zwłaszcza w 3D. Jeśli chodzi o kunszt tworzenia fantastycznych krain James Cameron nadal nie ma sobie równych. Do “Avatara: Istoty wody” bardziej niż określenie “film” pasuje “doświadczenie filmowe”, bliższe pewnie pełnemu zanurzeniu w rzeczywistość wykreowaną choćby w grach komputerowych, a choć nie ma tu mowy o żadnej rewolucji, zapowiadanej jeszcze ponad dekadę temu, dobrze że ktoś jeszcze tworzy tak bogate uniwersa jak Kanadyjczyk.

Prey

Po szaleństwach Shane’a Blacka w 2018 roku, który zaproponował pastiszową wersję opowieści o łowcach z kosmosu, realizację kolejnej części franczyzy powierzono Danowi Trachtenbergowi, znanemu już z udanej kontynuacji pamiętnego “Cloverfielda” w postaci “10 Cloverfield Lane”. Młody twórca od 2016 roku nosił się z zamiarem odświeżenia franczyzy, pamiętanej głównie dzięki pierwszemu filmowi z Arnoldem Schwarzeneggerem, proponując swoisty prequel, nie nawiązujący jednak w żadnym stopniu do pierwszych filmów. Interesującym zabiegiem okazało się umieszczenie akcji na terytorium komanczów, które oczywiście nastręczało poważny i dość oczywisty problem. Jak przedstawić zwycięstwo z kosmitą przedstawicieli dość prymitywnej, jeśli chodzi o dobór broni, cywilizacji, po tym gdy z jego pokonaniem ogromne problemy miał nawet uzbrojony po zęby Arnie? Spora część widzów odrzuciła wizję Trachtenberga i trudno się temu dziwić, ale trzeba przyznać, że udało mu się zrealizować, głównie dzięki pięknym zdjęciom i dynamicznemu walkom, porządne widowisko, w którym mimo wszystko plusy przesłaniają minusy.

Vesper

Chyba najlepsza pozycja ze wszystkich produkcji niszowej, a rozrywkowej fantastyki naukowej, która pojawiła się w tym roku. Nie jest to w żadnym wypadku dzieło oryginalne, a tym bardziej przełomowe, ale udało się tu przedstawić całkiem sugestywną wizję przyszłości po upadku ziemskiego ekosystemu, w której niedobitkom ludzkości towarzyszą, pomagające w zmaganiach z codziennymi trudnościami, zdezelowane drony. Fabuła filmu nie jest zbyt odkrywcza, a bohaterowie nie wyróżniają się w zasadzie niczym od tych pojawiających się już w podobnych dziełach. Całość robi jednak zaskakująco dobre wrażenie i pokazuje, że i w Europie da się realizować udane produkcje science fiction z nurtu światotwórczego.

Nie!

Nie lada niespodziankę przygotował dla swoich fanów Jordan Peele, realizując swój trzeci, pełnometrażowy film. O ile bowiem zarówno “Uciekaj!” jak i następujące po nim “My” było zakotwiczone w bardzo konkretnym gatunku filmowym i zbudowane zostało na solidnym  szkielecie fabularnym, w dodatku stanowiło bardzo czytelny komentarz społeczny, o tyle “Nie!” jest już dużo bardziej skomplikowaną produkcją. Peele nie trzyma się tu bowiem jednego tematu, serwując widzom być może najbardziej kameralny film inwazyjny w historii kinematografii, bo o wizycie kosmity wie tak naprawdę malutka grupka ludzi, a kwestie rasowe czy też społeczne pojawiają się tu wyłącznie na marginesie takich tematów jak stosunek człowieka do gatunku mu obcego (także zwierząt) czy kinematografii jako takiej. 

Yang

Nie jestem wielkim zwolennikiem dzieła koreańskiego twórcy Kogonady, które jest jednak interesujące z kilku względów. Po pierwsze twórca zaproponował całkiem intrygującą, ale przy tym nienarzucającą się specjalnie widzowi, wizję przyszłości, zdecydowanie bliższej techno-utopii niż coraz mocniej rozpowszechnionym dystopiom. Po drugie, kwestie pojawiające się wcześniej w znanych produkcjach opowiadających o zmaganiach androidów w pytaniami czym jest człowieczeństwo, zostały tu podane w zupełnie inny sposób niż w standardowych produkcja z tego gatunku. “Yang” jest zdecydowanie bliższy nurtowi slow-cinema, co należy traktować również jako przestrogę, bo kino fantastyczne przyzwyczaiło nas do zupełnie innego tempa, ale jeśli ktoś chce doświadczyć czegoś nowego to najbliżej tego będzie w tym roku oglądając właśnie ten obraz.

Dual

Jeśli zaś szukać filmu, który byłby niemal zupełnym przeciwieństwem dzieła Kogonady, to chyba najlepszym kandydatem okazałby się obraz z reżyserii Riley Stearnsa, prezentujący osobliwą wizję przyszłości. Grana przez Karen Gillan bohaterka dowiaduje się o swojej nieuleczalnej chorobie, a także o tym, że może wybrać własnego klona, który zastąpi ją w przyszłości. W momencie jednak, kiedy okazuje się, że jej choroba cudownie się zatrzymała, powstaje problem ze statusem jej następczyni. Od czego są  jednak pojedynki na śmierć i życie, w których decyduje się to, która z nich: pierwotna wersja czy też duplikat pozostaną przy życiu! Najlepiej pasującym do tego filmu przymiotnikiem jest chyba: bezceremonialny. Wszyscy bohaterowie: z włączeniem głównej postaci (x2), a także partnera, matki, jak i trenera przed pojedynkiem (w tej roli Aaron Paul) ze stoickim spokojem przyjmują wszelkie konsekwencje tej - osobliwej z punktu widzenia widza - sytuacji, co tworzy specyficzny klimat tej nietypowej, w żadnym wypadku nie wybitnej, ale mimo tego interesującej produkcji.

Szalony Bóg

Realizowany przez ponad 30 lat film Phila Tippetta miał polską premierę w tym roku, na Octopus Film Festival i stanowił dla mnie ogromne wyzwanie, zwłaszcza na czwartym seansie danego dnia festiwalu, na którym byłem niemal zaraz po powrocie z Nowych Horyzontów. Wizja tego wielkiego specjalisty od efektów specjalnych robi bowiem ogromne wrażenie, ale brak solidnego szkieletu fabularnego jest ogromnym problemem, na który narzekało wielu widzów po wyjściu z sali kinowej. “Mad God” stanowi hołd dla animacji poklatkowej, dla której właściwie nie ma już miejsca w świecie CGI i w tym sensie trudno tego filmu nie docenić.

Coś w spłachetku ziemi

Ostatnie kilkanaście miesięcy były niezwykle pracowite dla ulubionego duetu fanów niszowej fantastyki, czyli Aarona Moorheada i Justina Bensona. Panowie zdołali się bowiem przebić do mainstreamu, realizując nie tylko odcinki udanego serialu Netflixa “Archiwum 81”, ale również poszczególne części serii MCU “Moon Knight”. Człek naiwny mógł pomyśleć, że skończy się to niechybnie porzuceniem małych, przedziwnych, ale na swój sposób zawsze niezwykle uroczych, tanich obrazów z jakich byli oni znani, ale nic z tych rzeczy! Pokazywana u nas na American Film Festival produkcja to bowiem bardzo typowy przedstawiciel ich kina. Film z ducha DIY, mocno powiązany z ich poprzednimi obrazami (przede wszystkim z “Resolution” i “Endless”), a w dodatku inspirowany dziełami pokroju “Big Lebowskiego”, w którym duet znajomych z przypadku, mierzy się z tajemnicą nie z tego świata. Jak zwykle w tym miejscu należy ostrzec widza, który nie kojarzy żadnej z ich wcześniejszych pozycji: to kino autorskie, wyjątkowo tanie, a sam Moorhead i Benson - delikatnie mówiąc - nie są najlepszymi aktorami. Intryga jest tu jednak ciekawa i z pewnością znajdzie swoich amatorów.

Źródło: własne
Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper