Avenue 5 (2020)

Avenue 5 (2020) - recenzja, opinia o premierze drugiego sezonu serialu [HBO]. Houston, mamy problem 

Piotrek Kamiński | 16.10.2022, 20:00

Kiedy dwa lata temu ukazał się pierwszy sezon "Avenue 5" nie miałem pojęcia, co to za serial. Nadrobiłem go dopiero w przygotowaniu do oglądania drugiego sezonu, udostępnionego nam w całości przez HBO i przyznam szczerze, że trochę mi wstyd, że dotąd o nim nie słyszałem. Hugh Laurie wciąż ma świetny komediowy timing, reszta obsady została dobrana idealnie pod to, aby móc grać zasadniczo samych siebie, a humor proponowany przez scenarzystów jest gęsty, w równej mierze niezręczny i mroczny. To cztery godziny dobrej, świeżej zabawy. Niestety, tego samego nie mogę powiedzieć o sezonie, który zadebiutował na HBO max dziesiątego października.

I tu pojawia się zwrot akcji. Otóż nie chodzi mi wcale o to, że sezon jest jakoś wyraźnie słabszy. Nie wiem tego, ponieważ, przez dziwną i trudną do zrozumienia usterkę techniczną, udało mi się obejrzeć dosłownie półtora z ośmiu zaplanowanych na ten sezon odcinków. Tak więc dzisiaj będę przede wszystkim starał się zachęcić do serialu tych, którzy w ogóle go nie znają i podzielę się tylko swoją opinią o premierowym, dostępnym już odcinku. Głupio mi trochę, bo jeszcze nigdy nie znalazłem się w takiej sytuacji. Mam nadzieję, że jakoś mi to wybaczycie.

Dalsza część tekstu pod wideo

Avenue 5 (2020) - recenzja, opinia o premierze drugiego sezonu serialu [HBO]. W poprzednich odcinkach

Pan kapitan i część pasażerów

Serial opowiada o załodze i pasażerach gigantycznego, luksusowego, pasażerskiego statku kosmicznego. Ich wakacje miały trwać osiem tygodni. Do ich dyspozycji oddane zostały bary, siłownie, sale zabaw, baseny, centra odnowy, restauracje i co tam jeszcze mógłby sobie ktoś zażyczyć. Raj i lenistwo niemal jak na pokładzie statku z "Wall-E", choć tu ludzie jeszcze się, na szczęście, poruszają. Ich kapitanem jest Ryan Clark (Laurie), człowiek tyleż sympatyczny i, że tak powiem, ze wszech miar kapitański, co tajemniczy. A każda z tych tajemnic jest gorsza od poprzedniej i nie mówię tu wyłącznie o udawanym amerykańskim akcencie, choć to też niemała zbrodnia.

Na pokładzie znajduje się również i jego właściciel, pan Herman Judd (Josh Gad) - człowiek nieziemsko wręcz irytujący i przekonany o swojej wyjątkowości. Jeśli nie powiedziało ci to jeszcze nazwisko aktora, który się w niego wciela, to zdecydowanie zrobią to jego tlenione, blond włosy. Na szczęście on jest tu aby się dobrze bawić, a nie świecić przykładem, bo byłaby jeszcze większa katastrofa. Relacjami z klientem zajmuje się Matt Spencer (Zach Woods), chyba najbardziej nijaki, bezbarwny człowiek na świecie. Trzeba przyznać, że dobór aktorów jest pierwszorzędny. Oni nawet nie muszą grać. Wystarczy, że wypowiedzą swoje linijki w najbardziej naturalny sposób, na jaki ich stać, a postacie ożywają, jak zaczarowane.

Prócz tych kilku osób załoga liczy sobie jeszcze przynajmniej kilkanaście innych osób - zarówno na pokładzie, jak i w centrum dowodzenia na ziemi - a wśród pasażerów znajdziemy jeszcze choćby takie kwiatki, jak cwaną panią Kelly (Rebecca Front), która znalazła się na pokładzie nie do końca legalnie, ale ze względu na sytuację - o której zaraz opowiem - staje się jedną z najważniejszych osób na całym statku; kompletnie dysfunkcyjne, jednostronnie zazdrosne, za to obustronnie toksyczne małżeństwo, Douga i Mię (odpowiednio Kyle Bornheimer i Jessica St. Clair), czy dawno zapomnianego, starego astronautę, Spike'a Martina (Ethan Phillips). Nie są to może typy postaci, z którymi widz nie jest już od dawien dawna zaznajomiony, lecz w kontekście serialu komediowego sprawdzają się bardzo dobrze i regularnie dostarczają widzowi powodów do śmiechu.

No dobrze, w czym więc problem? Gdzie znajduje się pchający fabułę do przodu konflikt? Otóż doszło do niewielkiego, względnie nieszkodliwego wypadku. Podczas zewnętrznej naprawy jednego z elementów statku, dochodzi do chwilowego przekierowania grawitacji - ze standardowego góra-dół na lewo-prawo. Parę złamanych kości, kilka zwichnięć i otarć, ale nic ponad to. Gorzej, że statek zboczył przez to z kursu o piątą część stopnia. Niby niewiele, ale przy kosmicznych odległościach, jakimi niewątpliwie są setki milionów, czy nawet miliardy kilometrów, robi się z tego gigantyczny problem. Ich ośmiotygodniowy rejs zamienia się w ponad trzyletni rejs. Dodatkowo zwłoki najważniejszej osoby na całym statku dryfują sobie leniwie przed samą szybą tarasu widokowego, na oczach większej części pasażerów. Oto i nasz konflikt, a z odcinka na odcinek będzie tylko coraz gorzej.

Avenue 5 (2020) - recenzja, opinia o premierze drugiego sezonu serialu [HBO]. Nowe rozdanie na razie bez fajerwerków 

Ludzie dbający, aby wszystko nie wybuchło

Drugi sezon serialu rozpoczyna się jakiś czas po finale pierwszego. Kapitan Clark romansuje z jedną z pasażerek, której stan cywilny nie jest do końca jasny. Mąż wspomnianej już pani Kelly, Frank (Andy Buckley) spełnia się jako telewizyjny kucharz, proponujący pasażerom statku mocno niestandardowe metody przygotowywania potraw i przy okazji obrońca żony, chowający ją przed tłumem wściekłym na fakt, że po ostatnich problemach czas podróży znowu uległ wydłużeniu i wynosi teraz jakieś dziesięć lat. Problem w tym, że nie ma żadnego rozwścieczonego tłumu, ponieważ pan kapitan jest tchórzem i wciąż nie poinformował nikogo, jak się sprawy mają.

Być może to efekt długiej przerwy między sezonami, ale odnoszę wrażenie, że lekkość z jaką humor budowany był w pierwszym sezonie gdzieś uleciała. Jasne, wciąż idzie się od czasu, do czasu pośmiać, ale na cały odcinek zrobiłem to chyba tylko ze trzy razy. Zdecydowanie jest niezręcznie, miejscami nawet bardzo, ale żarty nie są tak celne, jak w pierwszym sezonie. Na każdy przebłysk geniuszu, jak głupkowaty, zalatujący tanią telenowelą serial opowiadający o losach rejsu, który emitowany jest na ziemi, znajdą się przynajmniej dwa nieśmieszne dziwactwa w stylu Karen mówiącej, że zetrze swojego męża jak gałkę muszkatołową, irytującego jak diabli talk show, czy urządzenia do natychmiastowej komunikacji między statkiem, a ziemią, działające na zasadzie przewidywania, co ktoś powie, w oparciu o jego wcześniejsze wypowiedzi. To ostatnie na papierze brzmi komicznie absurdalnie, a jednak w serialu wychodzi zupełnie płasko.

Efekty wizualne są równie świetne, jak w pierwszym sezonie - czyli raczej bez szału. Kosmos wygląda odpowiednio kosmicznie, ale już ujęcia z zewnątrz, pokazujące lecący statek przypominają poziomem wykonania "Firefly" - dwadzieścia lat starszy serial. Nie jest to jednak wcale najważniejsze. Grunt, że kiedy trzeba pokazać ludzi unoszących się w próżni, albo rzucić jednocześnie setką kaskaderów na ścianę statku, to twórcy znajdują kreatywne sposoby, aby zrobić to niedrogo, a przekonująco.

Z punktu widzenia dramaturgii, drugi sezon "Avenue 5" zaczyna się raczej solidnie. Kilka nowych postaci szybko i klarownie przedstawia się widowni, a kolejna zmiana statusu quo w bardzo wymierny sposób podnosi stawkę, o którą toczy się gra. Tylko, że bezpieczeństwo pasażerów nigdy nie było najważniejszym elementem fabuły, a jedynie nadawało jej kolorytu, kiedy bohaterowie mierzyli się z kolejnymi złymi wiadomościami. W myśl zasady, że zdecydowanie łatwiej jest śmiać się z cudzego nieszczęścia, niż swojego, kolejne katastrofy były paliwem dla nierzadko bardzo zabawnych gagów, czy reakcji postaci. Premiera drugiego sezonu paliwa ma pod dostatkiem, ale brakuje jak na razie iskry. To wciąż raczej lekkostrawny, łatwy do oglądania serial, ale zdecydowanie widać spadek formy względem pierwszego sezonu. Mam nadzieję, że jedynie tymczasowy. Jutro dokończę wreszcie drugi odcinek i zobaczymy, czy idzie ku lepszemu. Tak, czy inaczej, polecam. 

P.S. Pierwszemu sezonowi dałbym coś koło 7/10.

Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper