MCU

Sześć pierwszych seriali MCU to pokaz tego, jak wiele dała Disneyowi ich platforma 

Kajetan Węsierski | 28.05.2022, 17:00

Już przy okazji pierwszych zapowiedzi tego, że Kinowe Uniwersum Marvela przestaje być w gruncie rzeczy „kinowym” i rozszerzy się także na produkcje serialowe i odcinki specjalne, byłem ogromnie podekscytowany samą wizją tego, co może to w praktyce oznaczać. Jakby bowiem nie spojrzeć, samym komiksom zdecydowanie bliżej do formuły epizodycznych dzieł, aniżeli pełnometrażowych filmów. 

Co więcej, szefostwo Disneya mówiło wprost, iż posiadanie własnej platformy i brak konieczności dostosowywania się do kinowych wymogów (pod kątem balansu między dobrym filmem a wysokimi zarobkami) sprawia, że można się pobawić formułą. Zwiastowano eksperymenty, a my dziś - po blisko 1.5 roku od premiery pierwszych dwóch odcinków pierwszego serialu - możemy wreszcie to… Potwierdzić! Zajmijmy się każdym z osobna. 

Dalsza część tekstu pod wideo

WandaVision

Pierwszy serial Kinowego Uniwersum Marvela i od razu z grubej rury. Może rzucono nas na głęboką wodę, bo w gruncie rzeczy to nie w ten sposób miał debiutować nowy segment ekranizacji komiksów będących dziećmi Stana Lee i spółki? Być może. Jedno jest pewne - chcąc czy nie chcąc, udało się zaserwować nam takie wejście do seriali MCU, że nie do końca przekonani szybko zostali kupieni. 

Dostaliśmy tu prawdziwą zabawę konwencją. Sam fakt, że większość odcinków stanowiła laurki dla sitcomów z konkretnych dekad ubiegłego wieku, jest tego najlepszym potwierdzeniem. Trudno było się nudzić, a słuszność decyzji Disneya o eksperymentowaniu świetnie oddaje to, że najgorzej ocenianymi odcinkami były te, które klimatem najbardziej nawiązywały do typowego kina superhero.

The Falcon and the Winter Soldier 

Ów tytuł miał być pierwszym i miał stanowić wizytówkę całej serialowej narracji Marvel Cinematic Universe. W praktyce okazał się bardziej pomostem między produkcjami pełnometrażowymi a epizodycznymi. Dlaczego? Zdecydowanie najbliżej było mu do tego, co doskonale znamy z dużych ekranów. Nie starał się przesadnie odchodzić od znanej formuły i uciekał się do kontrowersyjnych zabiegów. 

A mimo wszystko wypadł dobrze. Nie stanowił nic odkrywczego, ale był formą udowodnienia, że taki typ produkcji mógłby również działać. Potwierdzono tu, że Disney nie miałby problemu, aby rzucać nam na pęczki filmowych doświadczeń dzielonych na odcinki, ukazujących się tydzień po tygodniu. Serial jest czymś na wzór wyjątku, który potwierdza regułę, iż wytwórnia będzie zapodawać nam masę eksperymentów. 

Loki

Nie ma szans, żeby produkcję w takim stylu zaserwowano nam w kinie. A nawet jeśli ktoś by się na to odważył, chcąc kupić sobie zainteresowanie widzów głównym bohaterem granym przez Toma Hiddleston’a, wciąż nie wyszłoby to tak dobrze, jak w przypadku podzielenia całości na kilka godzinnych epizodów. Dzięki temu udało się odpowiednio rozwinąć każdą z głównych postaci i nadać konkretny ton. 

W kinie by to nie przeszło. Widzowie albo znudziliby się zbyt małym natężeniem akcji, albo brakowałoby im po prostu ciągłych stymulacji. Wszak Loki jest bardzo nietypowym serialem - zarówno pod kątem klimatu, jak i w kwestii budowy. Jak tylko Disney+ wjedzie do Polski i będziecie mieli okazję rzucić okiem na przygody antagonisty, koniecznie powinniście to zrobić. Eksperyment udany. 

What If?

Największą zabawę formułą mogliśmy jednak zaobserwować przy okazji „What If?”. No, bo umówmy się, kto uwierzyłby, że jakakolwiek animacja zostanie uznana jako pełnoprawna część uniwersum (ostatecznie potwierdzenie dostaliśmy niejako w „Doctor Strange and the Multiverse of Madness”). Ten serial stanowi prawdopodobnie kwintesencję tego, czego nigdy nie moglibyśmy dostać na dużych ekranach kin. 

Każdy odcinek to oddzielny eksperyment, zupełnie inne doświadczenie. I, oczywiście, choć są tu te mniej i bardziej udane, to całość zdecydowanie zyskuje na tym, że mamy do czynienia z dużej mierze z antologią. Disney mógł sobie pozwolić na takie coś, bo w gruncie rzeczy nikt nie będzie ich rozliczał ze sprzedaży biletów. Coś, co miało być ciekawostką, okazało się sukcesem - a drugi sezon jest już potwierdzony. 

Hawkeye

Czy „Hawkeye” mógłby być serialem? Cóż, prawdopodobnie tak - wszak obok „The Falcon and the Winter Soldier” najbliżej mu do takiej formuły. Czy jednak odniósłby podobny sukces krytyczny w innej formule? Pokuszę się o odważne stwierdzenie, iż nie miałoby to miejsca. Śmiem twierdzić, że zainteresowanie serialem, który opowiada o łuczniku (a nawet o łucznikach) stałby na podobnym poziomie, co „Czarna Wdowa”. 

A pewnie także sam Clint dostałby nieco więcej czasu, względem Kate Bishop, która nie mogłaby zostać tak dobrze dopieszczoną i rozwiniętą bohaterką. I byłoby to ogromnym błędem. Gdy teraz młoda łuczniczka dostanie swój własny film pełnometrażowy, nikt nie będzie miał z tym problemu. Ale do tego trzeba było przetarcia i jego ciepłego przyjęcia. Raz jeszcze - Disney mógł zaryzykować, zrobił to i się udało. 

Moon Knight 

Najnowszym serialem (w momencie pisania tego tekstu, wszak już za chwilę na małych ekranach pojawi się „Ms. Marvel” z Kamalą Khan) jest oczywiście Moon Knight. Serial, w którym główny aktor jest tak doskonale kojarzony, że spokojnie mógłby być filmem pełnometrażowym. I prawdopodobnie sprzedałby się naprawdę dobrze. Ale czy taka formuła, jaką przedstawiono, sprawdziłaby się w kinie. Powątpiewam! 

Ogromną siłą najnowszej produkcji serialowej od Marvela jest to, iż dzieli się na odcinki i jest w stanie w pewnym sensie dawkować nam informacje i wydarzenia, które niekiedy pędzą. Tempo jest tu bardzo niestabilne, a niektórzy określają je nawet jako niespójne. Cóż, coś w tym jest. Natomiast warto tu podkreślić, że w przypadku pozycji w formule epizodycznej ma to duży sens. I jak najbardziej zazębia się z tym, z jakim bohaterem mamy do czynienia. 

Podsumowując… 

Pomysł z produkowaniem seriali na Disney Plus jest bez wątpienia strzałem w dziesiątkę. Wytwórnia może sobie bezstresowo testować nowe formy przekazu, bawić się budową swoich pozycji, a także sprawdzać nastroje społeczne przy okazji kolejnych wprowadzanych postaci. Zrobili sobie poligon doświadczalny, wokół którego roztoczyli trybuny i pozwalają zebranych oceniać to, co widzą. Dwie pieczenie na jednym ogniu, chapeau bas. 

Kajetan Węsierski Strona autora
Gry są z nim od zawsze! Z racji młodego wieku, dojrzewał, gdy zdążyły już zalać rynek. Poszło więc naturalnie z masą gatunków, a dziś najlepiej bawi się w FIFIE, produkcjach pełnych akcji oraz przygód, a także dziełach na bazie anime i komiksów Marvela. Najlepsza gra? Minecraft. No i Pajączek od Insomniac Games.
cropper