Tokyo vice (2022)

Tokyo vice (2022) - recenzja, opinie o serialu [HBO]. Mroczne sekrety miasta

Piotrek Kamiński | 29.04.2022, 21:01

Jake Adelstein (Ansel Elgort) wyjechał do Japonii aby uciec od swojego dotychczasowego życia i zacząć od nowa, znaleźć spokój i ukojenie. Lecz kiedy zdobył pracę w prestiżowej, japońskiej gazecie - jako pierwszy gaijin w historii - szybko przekonał się, że w Tokyo tych rzeczy nie odnajdzie. Miasto jest zepsute, a Jake chce opowiedzieć o tym czytelnikom. Szybko trafia na celownik Yakuzy.

Prawdziwy Jake Adelstein, dziennikarz i autor książki, którą HBO przerobiło właśnie na serial jest postacią dosyć kontrowersyjną. Z jednej strony to utalentowany pisarz, który odkrył, opisał i nagłośnił kilka istotnych spraw z życia Tokyo. Deptał po odciskach Yakuzie, rządowi i pojedynczym kryminalistom. Ostatecznie zmuszony był opuścić kraj, ponieważ jednemu z bossów mafii nie spodobał się artykuł na jego temat autorstwa Adelsteina. Z drugiej strony Jake jest również lekkim narcyzem, w książce często opisując swoje miłosne podboje, nie szczędząc czytelnikowi detali, miejscami kłócących się trochę z wygłaszanymi przez niego opiniami. Napisał nawet recenzję własnej książki na Goodreads. Dał jej 4/5. To postać wielowymiarowa, intrygująca i charakterystyczna, dlatego wybór do roli akurat Ansela Elgorta, który ma w sobie zarówno chłopięcą niewinność, jak i dojrzały gniew, był strzałem w dychę. Spartnerowanie go z Kenem Watanabe i oddanie pierwszego odcinka Michaelowi Mannowi to już po prostu prężenie muskułów.

Dalsza część tekstu pod wideo

Tokyo vice (2022) - recenzja serialu [HBO]. Wielowątkowa opowieść

Napięta sytuacja

Poznajemy Jake'a, kiedy ten przymierza się do napisania egzaminu wstępnego do jednej z największych gazet w całej Japonii. Reżyser atakuje widza obrazami jego codziennej egzystencji, ciągłego pośpiechu, monotonii. Chwilę później udaje mu się jednak dopiąć swego. Został redaktorem. Jego zadaniem jest współpraca z policją i przekazywanie ich komentarzy w sprawie różnych przestępstw. Problem w tym, że Jake nie chce po prostu przepisywać czyichś słów, nie mogąc nawet nazwać oczywistego morderstwa morderstwem. Chce być reporterem, badać tropy, odkrywać prawdę. I to w tym momencie zaczyna się serial właściwy. Od tej pory zaczynamy odkrywać naprawdę mroczne strony Tokyo.

Prócz Jake'a do głównych bohaterów serialu możemy zaliczyć również detektywa Katagiriego (Ken Watanabe), hostessę w jednym z lokalnych klubów, Samanthę (Rachel Keller) oraz młodego członka Yakuzy, Sato (Sho Kasamatsu). Każde z nich ma swoją własną historię do opowiedzenia, ale ich ścieżki czasami przecinają się z pozostałymi, często w bardzo istotny sposób wpływając na dalszy rozwój wypadków. To intrygująca sieć wzajemnych relacji i tajemnic. Nawet po obejrzeniu pięciu z planowanych ośmiu odcinków serialu, wiele rzeczy wciąż pozostaje niejasnych. Bohaterowie cały czas ewoluują, czasami w dosyć nieoczekiwany sposób i naprawdę ciężko przewidzieć, co zastanie nas na końcu serialu.

Aktorsko mamy do czynienia z samymi utalentowanymi ludźmi, więc nikogo na pewno nie zdziwi, kiedy powiem, że cała obsada dosłownie nie pozwala oderwać się od ekranu. Elgort jak zwykle potrafi wyrazić samym tylko spojrzeniem więcej niż tysiąc słów. Bardzo często mówi też po japońsku i choć sam nie znam tego języka, to na moje ucho brzmi całkiem przekonująco. Całkiem solidnie wypada też język japoński Keller, która gra tu postać bardzo nieoczywistą, z bagażem dawnych i nowych problemów, od których chętnie by uciekła, ale nie ma jak. Natomiast Watanabe i Kasamatsu to dla mnie kompletne enigmy. Obaj bardzo nieokiełznani, ale tam gdzie młody Yakuza zdaje się być raczej delikatną duszą, która nie lubi swojego obecnego życia (choć wiele jeszcze może się na tym polu wydarzyć), funkcjonariusz policji Katagiri spowity jest nieprzeniknioną ciemnością. Z jednej strony sympatyzujemy z nim, bo pomaga Jake'owi, jest ojcem dwóch dziewczynek, za wszelką cenę próbuje nie dopuścić do wojny gangów. Z drugiej odnoszę wrażenie, że coś ukrywa, że nie jest tak dobrą postacią, jak mogłoby się wydawać.

Tokyo vice (2022) - recenzja serialu [HBO]. Niebezpieczna strona Tokyo

Jake i Katagiri

Zarówno wizualnie jak i muzycznie serial stoi na wysokim poziomie. Skąpane w świetle neonów Tokyo jest jednocześnie piękne i tajemnicze, miejscami wyglądając zupełnie jak w jakiejś grze - wręcz nierealnie. Jednak "Tokyo vice" to nie tylko kluby nocne, piękne kobiety i wytatuowani od góry do dołu gangsterzy. To również ciasne mieszkania, brudne kuchnie, zapracowana, pełna nieprzyjemnych twarzy redakcja i miejsca zbrodni. Autorzy serialu nie szczypią się z tematem, dosadnie pokazując przemoc tego świata. W kolejnych odcinkach przyjdzie nam zobaczyć kilka naprawdę nieprzyjemnych rzeczy - człowieka zadźganego nożem, z ranami na dłoniach sugerującymi, że próbował się bronić, samospalenie, zeskoczenie z dachu budynku. Wszystko to buduje klimat i pozwala rzeczywiście bać się o postać, kiedy ktoś celuje do niej z pistoletu. Nigdy nie możemy być pewni, czy za chwilę nie będziemy świadkami egzekucji. Ścieżka dźwiękowa Danny'ego Bensi i Saundera Jurriaansa nadaje produkcji odpowiedni rytm, kojarząc się odrobinę z nutami, które można usłyszeć w "Cyberpunk 2077". Wpada w ucho, zwłaszcza w trakcie interesująco pomyślanej sekwencji otwierającej, gdzie klasyczne, japońskie tatuaże zaczynają się ruszać jakby żyły.

Oczywiście to nie tak, że "Tokyo vice" jest serialem doskonałym. Pierwsza połowa otwierającego serial odcinka potrafi lekko znudzić, bo zasadniczo oglądamy tylko Jake'a w jego codziennym życiu - jak chodzi po mieście, jak ćwiczy aikido, jak uczy się wieczorami, jak stara się o pracę. Na szczęście pierwszych kilka minut pokazuje nam Adelsteina na znacznie dalszym etapie życia, składając widzowi obietnicę pokazania mu jak Jake znalazł się w tak nieciekawym położeniu. Obrazuje to również ogólny problem serialu, jakim jest niepotrzebne przeciąganie niektórych scen. Kamera lubi skupiać się na subtelnych reakcjach bohaterów, co samo w sobie jest jak najbardziej godne pochwały, ale za dużo dobrego również może być problemem. Czy naprawdę niezbędne było pokazanie widzowi jak Samantha śpiewa specyficzny, pół japoński cover "sweet child of mine" niemalże w całości? Od czasu do czasu przecinając tylko zbliżeniami na twarze Jake'a i Sato? Albo scena w której jedna z postaci wiąże drugiej palec do ceremonialnego odcięcia - widzimy jedną postać, później drugą, później wiązanie, ponowne zbliżenie na twarz wiążącego, znów wiązanie, znowu twarz. Nic się między tymi ujęciami nie zmienia, więc czemu mają służyć? Odcinki i tak są już odpowiednio długie - piąty trwa ponad godzinę.

"Tokyo vice" zdecydowanie będzie głośnym serialem. Interesujący materiał źródłowy, egzotyczne lokacje, świetne aktorstwo i wciągająca historia. Czego chcieć więcej? Kamera nie boi się pokazywać zarówno przemocy, jak i nagości, choć tej ostatniej nie jest w serialu jakoś przesadnie dużo. Ujęcia są sympatycznie długie, bez niepotrzebnego przecinania na inny kąt co dwie sekundy, choć wiążę się to odrobinę ze wspomnianym już przeciąganiem niektórych scen. Pierwszy odcinek, zwłaszcza pierwszych 25 minut, może się trochę dłużyć, lecz zawiązująca się później intryga wciąga natychmiast i sprawia, że kolejne odcinki chce się oglądać ciurkiem. 

Być może wyjdę na rasistę, ale w paru miejscach miałem problem z przypomnieniem sobie który gangster jest który, ponieważ akcja często pokazuje nam wydarzenia, które staną się istotne dopiero później, więc brak szerszego kontekstu potrafi wprowadzić lekki chaos. I to naprawdę największy minus, jaki byłem w stanie wymyślić po obejrzeniu pierwszej połowy sezonu. Nie mogę się już doczekać rozwiązania tej historii. Pierwsze trzy odcinki będą dostępne na HBO max już od czwartku, siódmego kwietnia, natomiast finał zaplanowany jest na dwudziestego ósmego. Szybko zleci!

Aktualizacja #1

Rozmowy przy piwie

Dlaczego w dalszym ciągu traktowani jesteśmy jak klienci drugiej kategorii? Do dziś na HBO max w Polsce ukazało się ledwie pięć odcinków serialu, ale jeśli zajrzeć na amerykańską wersję portalu, zobaczymy, że cały sezon jest już dostępny. Trochę to bez sensu.

Przyznam, że odcinki od szóstego do ósmego wyhamowały trochę mój entuzjazm. Tempo zrobiło się raczej powolne, ponieważ osobiste historie wszystkich głównych bohaterów, o których wspominałem wyżej, rozwijają się i potrzebują coraz więcej czasu antenowego. Sprawia to, że fabuła gubi się gdzieś po drodze i tak zamiast jednej, skoncentrowanej historii mamy dwa oficjalne śledztwa, jedno prywatne, perypetie z klubem i masę pomniejszych nie jakoś bardzo angażujących scen i wątków, jak choćby dawny znajomy Jake'a. Chłopaki idą do klubu, bawią się, kolega przez przypadek stawia się Yakuzie, przepraszają, koniec. Czemu to miało służyć?

Aktorstwo i zdjęcia robią jednakowo dobre wrażenie od samego początku, do końca sezonu, ale no właśnie - ten serial nie ma końca sezonu. Popełnia największy grzech, jaki może zrobić produkcja telewizyjna: nie kończy niczego. Wszystkie otwarte wątki pozostają nierozwiązane. Ta scena z samego początku serialu, podczas której nasz bohater zostaje grzecznie poproszony przez dwóch gangsterów żeby przestał "o tym" pisać? Nie wraca. Może kiedyś, w kolejnych sezonach. Ostatni odcinek kończy się tak nagle, jakby za tydzień miał ukazać się po prostu kolejny. Nie cierpię, kiedy seriale nie dają mi satysfakcjonującego finału sezonu. 

Nawet z tymi kilkoma potknięciami, "Tokyo vice" jest jedną z ciekawszych, obecnych propozycji kryminalno-detektywistycznych na rynku. Postacie są wyraziste, mocno nakreślone i świetnie zagrane. Muzyka i zdjęcia czarują widza swoim pięknem, ale jest to, niestety, odrobinę przerost formy nad treścią, ponieważ fabularnie druga połowa sezonu meandruje już tak mocno, że kompletnie wytraca zbudowane tempo i ostatecznie nie oferuje ciekawego rozwiązania. Zanim dostaniemy drugi sezon, zdążę pewnie zapomnieć, co wydarzyło się w pierwszym i trzeba będzie całość oglądać od nowa, żeby się nie pogubić...

Atuty

  • Świetni Watanabe i Elgort. Reszta obsady również;
  • Ciekawa, wpadająca w ucho ścieżka dźwiękowa;
  • Pięknie skomponowane ujęcia - od światła, po prowadzenie kamery;
  • Dobrze zbudowane, wielowymiarowe postacie;
  • Wciągające intrygi.

Wady

  • Pierwszy sezon nie kończy w żaden sposób historii, po prostu ją przerywa;
  • Tempo w drugiej połowie wyraźnie spada;
  • Niektóre sceny niewiele wnoszą, a wydłużają tylko niepotrzebnie i tak już długie odcinki.

"Tokyo vice" zaczął się bardzo pewnie i myślę, że będzie to kawał bardzo dobrej historii... Kiedy już się skończy. Świetni Ken Watanabe i Ansel Elgort trzymają uwagę widza bez problemu, w czym pomaga również piękna warstwa techniczna produkcji, ale druga połowa sezonu jest wyraźnie słabsza od pierwszej. Tak, czy inaczej, warto sprawdzić.

7,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper