Pojedynek mistrzów - Doom vs. Wolfenstein 2: The New Colossus

BLOG
1395V
Pojedynek mistrzów - Doom vs. Wolfenstein 2: The New Colossus
CharyChelak | 02.05.2018, 18:44
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Pamiętam, że jakiś czas temu krytykowano Bethesdę za niektóre z podejmowanych decyzji, czy to odnośnie polityki wydawniczej, bądź nietuzinkowego embargo na oceny przedpremierowe. Tymczasem, w przeciągu praktycznie dwóch lat, wydawca dostarcza na rynek Fallouta 4, Dooma, czy drugiego Wolfensteina -to  niekoniecznie kanoniczne, ale z pewnością wyjątkowe odsłony legendarnych serii. I szczególnie te dwie ostatnie wypadają naprawdę dobrze.

Jeżeli więc ktoś szuka ciekawego FPSa, nie mógł trafić lepiej, choć wybór łatwy nie jest. Oba tytuły to benchmarki wśród shooterów obecnej generacji, bazujące na tym samym silniku, czyli id Tech 6, co z początku sprawia wrażenie, że obie produkcje są do siebie bardzo podobne, lecz z każdym etapem przepaść między nimi rozpościera się, a różnice są  często w istotnych, aczkolwiek drobnych elementach, świadczących o ich unikalności, co ogólnie udało się uchwycić, a zaliczyłem obie gry w dwumiesięcznym odstępie. Nie ma także większego znaczenia, że Doom jest swoistym reebotem serii, podczas gdy Wolfenstein to druga odsłona z zapowiedzianej trylogii. Fakt, może mieć to pośrednie znaczenie, jeśli gracze mają za sobą poprzednie części, pozwala to bowiem odebrać wątek fabularny w nieco inny sposób niż w przypadku Dooma. Kwestia fabuły to jednak pierwszy ważny aspekt, wpływający na odbiór obydwu gier.

W pozycji od id Software wcielamy się w bliżej nieokreślonego żołnierza - doom marine, goszczącego prężnie rozwijający się przemysł na Marsie w postaci przedsiębiorstwa UAC, które wydobywa energię z argentu - substancji stanowiącej nową moc napędową dla życia na ziemi. W wyniku badań zostały otworzone portale zza światów, z których wydobywają się demoniczne twory i to z nimi musimy się właśnie rozprawić. Gra mogłaby więc równie dobrze witać nas edytorem postaci z możliwością wyboru płci, by unaocznić rolę i pozycję bohatera w całej opowieści. Po drugiej stronie barykady mamy natomiast Blazkowicza, dobrze znanego, dziarskiego protagonistę z charakterem, rzucającym na lewo i prawo klasycznymi tekstami i paradującego wśród niemieckich oficerów z taką nonszalancją, że nie sposób pomylić go z nikim innym.

Linia fabularna to właśnie jeden z głównych aspektów wpływających na immersję - oba tytuły oferują alternatywną wersję przyszłości, z tym że akcja Dooma mogłaby toczyć się na każdej innej planecie z układu słonecznego (albo i z poza niego), tymczasem akcja Wolfensteina jest zakorzeniona w jakimś stopniu w historycznych faktach i pomaga to pod pewnymi względami docenić rozgrywkę - nie angażując w jakikolwiek sposób kwestii politycznego ekosystemu, z przyjemnością stwierdzam, że rozparcelowywanie niemieckiego reżimu urosło wręcz do rangi fetyszu, tym bardziej, iż po erze intensywnego wypluwania na rynek gier oscylujących wokół największego konfliktu zbrojeniowego w dziejach, nie mieliśmy zbyt często do czynienia z takimi atrakcjami. Nie można oczywiście ujmować Doomowi, bowiem design naszych oponentów to owoc pracy rozpościerającej się na ponad dwie dekady i niezapomniani przeciwnicy w nowych szatach zdecydowanie zasługują na uznanie, choć nie równa się to z emocjami przy rozwalaniu Niemców.

Blazkowicz wydaje się jednak tym razem nieco pragmatyczny - obraz dzikiej, surowej walki wypełnia teraz ciężarna żona z ekipą rodem z hollywodzkiego kina klasy B, z czarnoskórą antagonistką o feministycznych zapędach na czele - scenarzyści z Machine Games świadomi wyzywającego i kontrowersyjnego stylu gry szukają tutaj jakiejś drogi, by przemycić niepostrzeżenie szkodników problematycznych tematów, trawiących od dłuższego czasu naszą branżę. Ubolewanie bohatera nad wyniszczeniem i swoimi słabościami również nie wpisywało się w konwencję krwistego Wolfa, w związku z czym moralne dylematy na tle alternatywnej wizji triumfu Niemiec oraz ich nazistowskich ideologii mocno mnie zaniepokoiły. Doom radzi sobie z tym aspektem inaczej - mimo, iż przydałaby mu się solidna lekcja swoistej kindersztuby w kwestii estetyki, dialogów i narracji postaci, która tu prawie w ogóle nie istnieje, to jego tkwiąca w prostocie siła przebija się ponad to wszystko. Nie bojąc się porównań do nie mających nic z tematem wspólnego rzeczy motoryzacyjnych, id Software dostarcza grę surową, wolną od gameplayu spowitego mackami fabularnych dygresji, jest prosta i zarówno agresywna niczym wolnossący benzyniak z widlastym V8 na pokładzie, podczas gdy aryjski przeciwnik Rzeszy to naszpikowana elektroniką hybryda.

Prawdziwą istotą produkcji od Bethesdy jest z kolei sama rozgrywka i spieszę z uprzedzeniem, że w obydwu grach doświadczycie niesamowitych wrażeń. Z pozoru The New Colossus wychodzi nawet na prowadzenie za sprawą samego feelingu płynącego ze strzelania - dzierżenie w obu dłoniach potężnych giwer i szatkowanie nazistowskich żołnierzy to uzależniające doznanie, sprawiające w tej kwestii wrażenie produkcji wręcz nieokrzesanej, lecz na dłuższą metę to zaledwie iluzoryczny obraz dzikości gry, której wspomniany feeling drzemie w naciskaniu wirutalnego spustu. Doom oferuje fantastyczne finishery - możemy je wykonywać, gdy osłabiony wróg zacznie mienić się w niebiesko-pomarańczowych barwach. W jednym, jak i w drugim przypadku mamy do czynienia za sprawą paska energii, rozrzuconych apteczek, czy szybkości rozgrywki z czysto klasyczną szkołą shooterów - oddają one hołd arcade'owemu stylowi, z tym że Doom kłania się niżej.

Drugi Wolfenstein próbuje również zaoferować okrojoną wersję skradania, lecz oczywiście daleko tutaj do serii typu MGS, bądź Splinter Cell - cicha eksterminacja nazistów miesza się po chwili z wyciem syren alarmowych, gdyż levele najzwyczajniej w świecie nie są skonstruowane z myślą o takim stylu rozgrywki, nawet samo wychylanie się zza ścian w celu inwigilacji przeciwnika, co służy także podczas potyczek przy otwartym ogniu, jest niewygodne, a w dodatku udany motyw skradania szybko zburzyłaby jeszcze jedna przypadłość, dręcząca pozycję Machine Games, czyli inwazyjna do bólu eksploatacja w poszukiwaniu wszelakich archiwalnych zdjęć oraz innych przedmiotów, które niszczą nieskrępowaną w pierwszej chwili. jatkę. Nieustanne lizanie ścian w ogóle nie wpisuje się w konwencję arcade'owego stylu z wypluwającymi ołów gnatami. Motto Dooma to z kolei parcie naprzód, więc nie oferuje innych dróg.

W pierwszych godzinach przygody z Blazkowiczem martwiłem się o konstrukcje leveli - przytłaczały mnie do bólu korytarzowe lokacje, podczas gdy bazy na Marsie to wielopoziomowe, rozbudowane konstrukcje, a design niektórych z nich to poezja, choć Wolfowi nie mam zamiaru tutaj ujmować, bo wizualizacja imperium nazistowskiego kultu jest nie w kij dmuchał, tym bardziej, iż gra oferuje fajną przystań, stanowiącą dla nas istną agorę - niejaki Młot Ewy. Ogromna łódź podwodna, po której możemy węszyć, rozwiązywać szyfry enigmy w celu nawigowania ukrytych komandorów Rzeszy, udać się na strzelnicę, czy wyszukiwać ciekawostki to świetna odskocznia od wydarzeń fabularnych i oaza, której Doomowi zdecydowanie brakuje. Szkoda tylko, że poczułem w tym miejscu lekkie zaburzenie immersji ze światem - ot przyjazna grupa oporu, której jestem głównym filarem zagaduje mnie na każdym kroku, rzucając proste zdania odnośnie wykonywanej misji, jakby potrafili mówić jedynie o tym, mimo iż pojedynczych postaci nie widziałem wcześniej w ogóle.

Z jednej strony id Software mogło połasić się na rozgałęzienie fabuły, lecz nie o to w tym przypadku chodziło, a samo strzelanie jest naprawdę świetne, choć to zaleta obu gier - technicznie to majstersztyki, hulające na dopracowanym silniku z wysoką rozdzielczością i stałych, 60ciu klatkach, dodatkowo z restrykcyjnym movementem i fantastycznym wyważeniem arsenału. Wolfenstein wydaje się być poniekąd przekombinowany i podkłada się na wielu płaszczyznach, choć ostatecznie ratuje go fakt, że wszelkie humorystyczne żarty i aluzje są na poziomie, nie powodując uczucia zażenowania i kiczu, gdzie żartobliwy ton sprawiałby poczucie inscenizowania humoru na siłę. Gdybym miał osobiście polecić dobrego shootera w nieszablonowych klimatach, poleciłbym ostatecznie Dooma, choć podkreślam, decyzja nie była mimo wszystko łatwa. Jeżeli ktoś jest jednak naprawdę głodny przygód Blazkowicza, to zaproponowałbym The New Order - poprzednik w większym stopniu emanuje agresywnością - to świetna eskalacja dzikości, a poza tym obydwa tytuły dorwiecie obecnie w naprawdę przystępnych cenach.

Oceń bloga:
16

Komentarze (57)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper