Splinter Cell: Deathwatch (2025) - recenzja serialu [Netflix]. Praktyka chaosu

Splinter Cell: Deathwatch (2025) - recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Praktyka chaosu

Piotrek Kamiński | Wczoraj, 20:00

Sam Fisher nie tyle przeszedł na emeryturę, co w stan czuwania. Wiedzie spokojne życie w Gdańsku (tak!), opiekując się swoim psem i trzymając się z dala od kłopotów. Jak to jednak często bywa, kłopoty, w postaci młodej, nazwanej agentki czwartego eszelonu, znajdują jego. Kto ją ściga, co grozi światu i jaki związek ma to z Douglasem Shetlandem? 

Po dwunastu długich latach posuchy, jedna z flagowych marek Ubisoftu wreszcie powraca w chwale. Po niezliczonej ilości gościnnych występów - raz bardziej, innym razem mniej sensownych - Sam Fisher wreszcie raz jeszcze jest sobą. To znaczy wersją siebie, ponieważ tym razem gra go nie Michael Ironside (podobnie jak w ostatnim "Blacklist"), a Liev Schreiber, szerszej publiczności znany jako Sabertooth z "X-Men origins: Wolverine" oraz Cotton Weary z "Krzyku". I wiesz co? To był naprawdę świetny wybór. Schreiber ma zarówno odpowiednią intonację, jak i talent, by sprawić, że Fisher raz jeszcze mrozi krew w żyłach samym tylko sposobem wypowiadania się. Jednak wielu nieufnym fanów zapewne kołacze się po głowie pytanie: czy na pewno to on jest głównym bohaterem nowego serialu Netflixa? Odpowiedź to: z grubsza. Już tłumaczę. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Sam, mimo wieku, zdecydowanie wciąż jest tym kompletnym madafaką, którego poznaliśmy ponad dwie dekady temu na pierwszym Xboxie. Ciemność jest jego sprzymierzeńcem, a rozciągające się na całe dekady doświadczenie sprawia, że w pozycji obronnej, nie masz z nim najmniejszych szans. Wracamy do niego, kiedy siedzi sobie grzecznie w naszym pięknym kraju pod przybranym nazwiskiem. Nikt mu nie wadzi, od czasu do czasu obejrzy sobie, jak Lewandowski wygrywa właśnie zwycięskiego gola w meczu z Belgią. Gdyby to zależało tylko od niego, nigdy nie wróciłby w teren. Wtedy jednak w jego życiu pojawia się agentka McKenna (Kirby Howell-Baptiste), nasza druga główna bohaterka. Mówi się, że ostatecznie ma ona zastąpić starzejącego się już Sama. Wydaje mi się, że jest to całkiem prawdopodobna opcja. Czy właściwa? Tu już taki przekonany bym nie był. 

Splinter Cell: Deathwatch (2025) - recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Szersza historia ważniejsza od detali

McKenna i Sam
resize icon

McKenna nosi wszelkie znamiona bohaterki dzisiejszych czasów - jest wyrazista, impulsywna, swoje uczucia nosi dumnie na wierzchu, nie boi się sprzeciwić przełożonym. I w tym właśnie cały problem, ponieważ czwarty eszelon to mają być najlepsi z najlepszych, ludzie potrafiący zachować zimną krew w każdych okolicznościach, nie podejmujący niepotrzebnego ryzyka. Kiedy ją poznajemy, McKenna oprawia kilku zbirów w ciasnej windzie za pomocą tonf (zamiast po prostu się ich pozbyć), po czym ostatniego załatwia stając z nim twarzą w twarz, zamiast bezpieczniej, z ukrycia. Chwilę później kompletnie nie wytrzymuje psychicznie faktu, że jej partner poległ w trakcie misji i od tego momentu brutalnie wyżywa się na każdym, na kogo się natknie. Bardzo to wszystko widowiskowe, ale nie do końca składające się do kupy z tym, co wiemy o agencji, dla której pracuje Fisher. Jasne, można mówić, że McKenna wciąż jest świeżą agentką (przymykając oko na fakt, że nigdy nie zostałaby zatrudniona) i z czasem jeszcze się rozkręci. Pytanie, czy jest sama w sobie dostatecznie interesującą postacią. Być może i tak, lecz dzisiejszy serial kompletnie tego nie pokazuje, skupiając się na jej emocjonalnej zemście i umiejętności pozostawiania przy życiu. 

Nie jest to, niestety, jedyny przykład tego typu problemu. W zasadzie większość postaci w "Deathwatch" jest cholernie płaska i jednowymiarowa - od znanej i lubianej Grim (Janet Varney), przez siejące zamęt za kulisami rodzeństwo Shetland (Kari Wahlgren i Aleks Le), na zdeterminowanej, ale bardzo kiepsko opisanej Feyi Niemeyer kończąc. Nie rozumiem dlaczego scenarzyści, mając do dyspozycji osiem odcinków i raczej nie starając się ładować w scenariusz jednej akcji za drugą, nie rozwinęli lepiej samej istoty swojego serialu, nie pozwollili nam lepiej poznać bohaterów, ich intencji, motywacji, przekonań i osobowości. Mimo, że serial pełen jest cichszych, skupionych na postaciach i taktyce momentów, postacie pozostają płaskie i często zwyczajnie nijakie - bo liczy się tylko intryga, a nie ludzie za nią stojący. 

Splinter Cell: Deathwatch (2025) - recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Close quarters combat na miarę Big Bossa

McKenna w pracy
resize icon

Pod względem akcji, "Deathwatch" to absolutnie "Splinter Cell", choć znacznie bliższy temu, do czego przyzwyczaiło nas "Conviction", niż poprzednie części. Agenci nie szczypią się z metodami eliminacji przeciwników, fabuła rozwija się dokładnie tak, jak oczekujemy tego po tytule z tej serii. Kolejne zwroty akcji nadchodzą regularnie, nie poświęcając przy tym jednak logiki. "Splinter Cell" zawsze stał geopolityką i nie inaczej jest i tym razem. Co jednak najważniejsze - przynajmniej dla stałych fanów marki - fabuła serialu jest bezpośrednią kontynuacją wątków rozpoczętych (i wydawać by się mogło, że zakończonych) w trzeciej części gry. Nie dość, że jednymi z głównych bohaterów są dzieci Douga Shetlanda, to jeszcze na przestrzeni kolejnych odcinków zobaczymy retrospekcje odtwarzające i rozwijające wątki znane z gry. Oczywiście nie obyło się bez większych i mniejszych zmian w stosunku do oryginału - inne medium, inne problemy - ale generalnie dostaliśmy bardzo dobrze przygotowaną historię ze świata Toma Clancy'ego. 

Animacja sama w sobie robi bardzo dobre wrażenie. Starcia w zwarciu są za każdym razem czytelne, a to za sprawą reżyserii, w bardzo dynamiczny sposób pokazującej każdy kolejny ruch poszczególnych postaci. Nie dość, że rozumiemy, co się dzieje, to jeszcze niemalże czujemy to, bo nikt nie ma zamiaru szczypać się z pokazywaniem jak nóż wchodzi w brzuch czy oko, a kula przebija się przez czaszkę, szyję i inne części ciała. Nie obraziłbym się, gdybyśmy dostali kilka klatek na sekundę więcej, ale zauważyłem, że jak puszczę sobię serial w prędkości 1.25 to robi się idealnie - i wciąż ją tyle normalnie, że postacie nie brzmią, jakby się dokądś spieszyły. Mam natomiast lekki problem z obranym stylem graficznym, bo tak jak większość postaci wygląda raczej dobrze, tak Sam ze swoją wielką brodą prezentuje się niemal jak Święty Mikołaj, a większość postaci kobiecych ma tak gigantyczne usta, że wyglądają jakby przed chwilą wyszły z kliniki. I tak jak w przypadku Diany jest to zrozumiałe z tak Grim czy McKenna wyglądają abstrakcyjnie, jak na kobiety na swoich stanowiskach.

"Splinter Cell: Deathwatch" to jedna z lepiej zrealizowanych adaptacji gier, z jakimi miałem przyjemność obcować. Nie wszystko zgadza się z historią, którą znamy z gier, ale to, co dostajemy napisane zostało naprawdę zmyślnie. Fabuła płynie wartko, nie tracąc przy tym nigdy szpiegowskiego ducha, a kolejne zwroty akcji i zakończenie nie tracą banałem. Zdecydowanie warto sprawdzić.

Atuty

  • Świetnie dobraba obsada;
  • Dobre tempo i wciągające zwroty akcji;
  • Nawiązania do gier;
  • Doskonale animowane sceny walk;
  • Satysfakcjonujący, mocny finał;
  • Polska!

Wady

  • Zbyt emocjonalnie napisana McKenna;
  • Dziwny projekt części postaci;
  • Nie wykorzystany potencjał niektórych bohaterów.

"Splinter Cell: Deathwatch" robi robotę. Gdyby trochę mocniej poszedł w realizm, ocena mogłaby być nawet wyższa, ale to i tak po prostu do re kino szpiegowskie w wersji animowanej i jedna z lepszych adaptacji gier video ever.

8,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper