Mortal Kombat 1: DEFINITE EDITION - Recenzja po (prawie) 2 latach

Prawie dwa lata minęły od premiery Mortal Kombat 1. Gry, która jest swojego rodzaju rebootem, co sugeruje cyferka w nazwie, oraz główny tryb fabularny. Przez cały ten czas od premiery twórcy raczyli nas dodatkami. Głównie były to pakiety gościnnych i kanonicznych postaci, a raz dodatkowy wątek fabularny. Gra, co sugerują sami twórcy osiągnęła status edycji kompletnej, czyli DEFINITE EDITION. Gra, która podobno miała dostać więcej dodatków, jednak ci sami twórcy zrezygnowali z nich i chyba domyślam się dlaczego. No i w końcu gra... która srogo nie dowiozła. Posłuchajcie.
Na wstępie chcę zaznaczyć, że grałem niemal we wszystkie gry z pod szyldu MK i choć mój związek z niektórymi z nich był krótki i burzliwy, bo były po prostu przeciętne, tak to, co zaserwowało nam NetherRealm Studios jest osobliwym przypadkiem. Do tej pory mam problem z oceną Mortal Kombat 1: DEFINITE EDITION, ale nie w kontekście stricte recenzenckim, bo tu wystawiłbym po prostu mocne 6,5/10 ;) , lecz tym, że jest ona w kilku aspektach mistrzowska, a w innych leży, kwiczy i wstać nie chce.
Do rzeczy zatem: Nabyłem wszystkie DLC do gry, niektóre tylko po to, by zrecenzować je po czasie. Ograłem ją od góry do dołu i przeszedłem dodatek fabularny, o którym więcej za chwilę. Niestety jak zły i zawiedziony byłem na premierę, tak zawiedziony byłbym edycją kompletną przy pierwszym podejściu, ale po kolei... Tytuł serwuje nam 35 grywalnych postaci w tym 12 z DLC, oraz 21 KAMEO, które asystują nam podczas starcia. Ci ostatni wykonują na komendę chwyty, krótkie kombosy, a nawet FATALITY czy BRUTALITY. Sprawny gracz z refleksem będzie umiał połączyć głównego wojownika z umiejętnościami KAMEO i wyczesać kombosa na 3/4 paska życia rywala. Brzmi fajnie, ale mam wrażenie, że zbyt mocno oparto grę właśnie na KAMEO, zamiast skupić się na miodku w postaci głównych "fajterów". Nie ma tu nawet interaktywnych aren, jak choćby w MK11, bo głębia walk to właśnie te KAMEO!. Nie zrozumcie mnie źle, fabułę można przejść zapominając o postaciach KAMEO, podobnie jak popularne wieże czy podczas starć online, jednak gra niekiedy wymusza, abyśmy nimi grali, inaczej nici z wydobycia z niej maxa. Wystarczy, że odpalicie tryb INVASIONS. Ten to wraz z graniem online drugi po wątku fabularnym tryb gry, mający przytrzymać nas na kolejne godziny przed ekranem. I... moim zdaniem niezbyt trafiony. INVASIONS to nic innego jak stek mapek-światów z pseudo fabułą, które przemierzamy wybranym przez nas wojownikiem. Twórcy co około półtorej miesiąca raczą nas nowym sezonem, fajnie, tylko co z tego, jak każdy jest niemal taki sam. Różnią się między sobą ostatnim bossem, wstępem i zakończeniem w postaci animacji. Zanim do takiego zakończenia dojdziemy, trzeba będzie przejść setki walk, gdzie niektóre z nich mają modyfikatory utrudniające pojedynek lub warunki do spełnienia, abyśmy wygrywając mogli przejść dalej. Czasami trafimy na wieżę, ale to tylko dodatkowe walki w nieco innym settingu. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda, która ogarnie was po dwóch, góra trzech mapach. Światy-mapki z kolei są wrzucane non stop co sezon, czasami jeden zniknie, bo w jego miejsce wraca taki, co już kiedyś był, dramat. Tryb INVASIONS to coś w rodzaju power-up, gdzie pakujemy postać medalionami i artefaktami boostującymi statsy siły, życia, obrony, chodzimy po liniowej mapce i odpalamy walki.
Liczyłem, że w trakcie "rozwijania" gry twórcy coś zmienią, szczególnie w tym trybie lub dodadzą kryptę, ale nie... nic takiego się nie stało. W ogóle brak krypty to jedna z największych gamerskich zbrodni ostatniej dekady. Rozumiem, że developer chciał wrzucić coś nowego, odświeżyć grę pewnymi zmianami, ale tych jest zbyt dużo, w dodatku zostały odebrane negatywnie przez fanów. Być może dla kogoś, kto nie grał w MK, a zawsze chciał, nie będzie robiło to różnicy.
Jako, że omawiam edycję kompletną, pora na dodatki. W ciągu roku od premiery NetherRealm wpakowało kilka nowych postaci, zarówno kanonicznych, jak i KAMEO, oraz wspomniany wcześniej dodatek fabularny KHAOS REIGNS. Nowi zawodnicy to Omni-Man, Quan Chi, Peacemaker, Ermac, Homelander, T-1000, Conan Barbarzyńca, Ghostface, Cyrax, Sector, Noob Saibot oraz Takeda Takahashi. Co tu dużo mówić, kilku z nich jest zajebistych, a kilku mogło by się po prostu nie pojawić. Taki T-1000 to piękne uhonorowanie dzieła Jamesa Camerona, zarówno w pieczołowitym oddaniu detali (właściwie to dotyczy każdej postaci DLC) ale i sposobie walki. Pan z ciekłego metalu ma zawarte niemal wszystkie znane ruchy z filmu, czy to podczas brutality czy fatality czy w kombosie. Podobnie jest z Homelanderem, który jednak jest cholernie powolny i bazuje na wielu powtarzalnych ruchach grab-and-throw. Podobnie jest z Omni-Manem i Peacemakerem. In plus zaliczam Noob Saibota, którego odnowiony design przypadnie do gustu wielu graczom. Osobne zdanie rezerwuję dla Ermaca, którym grało mi się najprzyjemniej. Nie tylko jest świetny w dystansie i potyczce z bliska, ale ma kozackie animacje oraz design. Jego obydwa FATALITY za każdym razem oglądam z fascynacją. Podobne słowa należy skierować w stronę Quan-Chi, jednak Ermac to inna liga.
DLC fabularne skończy jednak te zachwyty sprzed chwili. KHAOS REIGNS to bezczelny skok na kasę, na który i tak wierni gracze się zgodzą. Całość dodatku ukończyłem w lekko ponad 2 godziny. Pomyślcie tylko, że ten dodatek przez wiele miesięcy od premiery wyceniany był na 249 złotych. Kilka walk, kilka wysokiej jakości scenek i 3 nowe postacie. Sami sobie odpowiedzcie czy warto. To DLC opowiada historię nowej ery rządów Havika, który przybywa z innej linii czasu by zemścić się na Liu Kangu i ekipie. Do akcji wkraczają wówczas Cyrax i Sector, które jednak nie są postaciami, do których się przyzwyczailiście z poprzednich odsłon MK. To dwie laski ubrane w pseudo cyber-wdzianka, żadne roboty. Na szczęście teraz gra w edycji kompletnej często hula na promocjach za około 100 złotych.
Wraz z rozwojem gry, twórcy dorzucali więcej i więcej skórek dla naszych bohaterów. Naprawdę nie wiem kogo to obchodzi i komu to potrzebne, ale jest opcja na przebieranki w grze. Pal licho, jeśli komuś to odpowiada, ale mam wrażenie, że te najlepsze są dostępne wyłącznie za paywallem i to nie małym - zazwyczaj kilkanaście złotych. Jest kilka miłych akcentów, takich jak stroje z filmu Mortal Kombat z 1995 roku, które akurat zdobyłem za walutę w grze, grając godzinami. Twórcy wprowadzili też łatkę za darmo, dodając do gry ANIMALITY, czyli swojego rodzaju FATALITY wykonywane za pomocą przemiany w przerażającą kreaturę. A to Nosorożec, a to wielki T-Rex, a to Homelander w postaci Orła Amerykańskiego. T-1000 zamienia się w sporych rozmiarów K-9, co fajnie wpisuje się w kontekst postaci, która 90% czasu w filmie biegała jako funkcjonariusz policji.
To wszystko jednak to za mało aby konkurować z mocarnym Tekkenem 8 i Street Fighterem VI, które premiery miały w zbliżonym czasie i w mojej opinii MK1 wypada najsłabiej. Żeby było jasne, to nadal dobra gra, sól została zachowana w postaci brutalnych walk i wspaniałego udźwiękowienia (nie mylić z soundtrackiem). Jednocześnie jest zbyt kolorowa jak na mordercze klimaty, serwuje za dużo kontrowersyjnych zmian i pomimo ciekawego roostera wojowników oraz graficznych wodotrysków w 4K, jest tylko wykastrowanym względem poprzedniczek tytułem.