Zgiń kochanie (2025) – recenzja, opinia o filmie [Monolith]. Paranoje w Lawrence głowie
Trudno jest być kobietą. Trudno jest być matką. Trudno jest zostawić swoje dotychczasowe życie i wynieść się na wieś, gdzie nie ma niczego ani nikogo, prócz rodziny męża. Trudno jest nie oszaleć, kiedy kocia osoba dostaje do towarzystwa rozszczekanego, irytującego kundla. Trudno jest przesiedzieć cały seans „Zgiń Kochanie”.
Podobno cały pomysł na zrobienie filmu na podstawie książki Ariany Harwicz wyszedł od Martina Scorsese. Jeśli wierzyć internetowi, Marty jest gospodarzem bardzo prywatnego klubu książki i któregoś razu na tapecie mieli właśnie anglojęzyczne wydanie „Matate amor”. Zaintrygowany Scorsese miał powiedzieć, że widziałby Jennifer Lawrence w głównej roli żeńskiej, co ta wzięła sobie do serca i zaczęła szukać odpowiedniego reżysera. Cały proces trwał ładnych kilka lat, podczas których wizja filmu powoli zaczynała się krystalizować. I aż trudno uwierzyć, że projekt, na który było tyle czasu, za którym stały (bliżej lub dalej) takie nazwiska... ostatecznie okazał się być tak byle jaki.
Film Lynne Ramsay opowiada o małżeństwie Grace i Jacksona, granych przez Jennifer Lawrence i Roberta Pattinsona — młodej parze z małym dzieckiem, która startuje z ładunkiem pasji i namiętności, a potem równie szybko zderza się z szarą rutyną codzienności. To właśnie w tej erozji uczuć najlepiej widać dramat bohaterki Lawrence: Grace coraz wyraźniej czuje, że tkwi w emocjonalnej pułapce, symbolizowanej tutaj przez stary dom po wujku Jacksona, który zasadniczo jest rozpadającą się ruderą, przytłaczającą i nieprzyjazną. Jej niepokój narasta raz drobnymi kroczkami, a kiedy indziej wielkimi skokami przechodzi w paranoję i zaczyna wykrzywiać rzeczywistość, aż widz ma wrażenie, że obserwuje stopniowe odchodzenie od zmysłów. Nie mamy pewności, czy nadchodzące po sobie sceny dzieją się przed czy po tych, które przed chwilą się skończyły, cała fabuła jest prawie jak sen, okazjonalnie tylko mieszający się z jawą.
Zgiń kochanie (2025) – recenzja, opinia o filmie [Monolith]. Witajcie w strefie mroku
Zarówno Lawrence, jak i Pattinson są szalenie utalentowanymi aktorami, ale tutaj jakoś ich nie kupuję. Ani przez chwilę nie czułem, że łączy ich jakieś większe uczucie. Jen swoją irytację brakiem zainteresowania ze strony Roba sprzedaje całkiem dobrze. Przyjęła tu coś na wzór kociej maniery – lubi chodzić na czworaka, ocierać się, wąchać, wydaje się być nieustannie napalona. Ale w przypadku Pattinsona, mam wrażenie, że jedynym widocznym na jego twarzy uczuciem jest lęk. Lęk przed żoną i jej zachowaniem. Być może taki był zamiar, nie wiem, ale wydaje mi się, że przydałby się jakiś progres w centralnej relacji głównych bohaterów filmu. Tutaj natomiast nie czułem, aby coś się szczególnie zmieniało. Jedynie Grace zaczynała być coraz większym zagrożeniem dla siebie samej i, potencjalnie, swoich bliskich. Zdecydowanie za mało, jak na dwie godziny filmu. Niby poruszane są tematy depresji poporodowej, blokady twórczej i kryzysu emocjonalnego między partnerami, ale zamiast jakoś je konkretniej zgłębić, cały film stanowi ciężką metaforę walki z nimi wszystkimi naraz.
Zdjęcia Seamusa McGarveya potrafią w jednym kadrze zestawić sielankową wieś z brudem i dusznością stereotypowego południa USA — zupełnie jakby ekran raz pachniał świeżo skoszoną trawą, a raz stęchlizną przydrożnego baru. Dobrze gra to z energią Lawrence, która raz bije radością i energią, a już chwilę później ma ochotę popełnić samobójstwo i zrobić krzywdę wszystkim wokół. Nie rozumiem natomiast, co kierowało operatorem i reżyserką, kiedy tworzyli sceny nocne, których wcale tu nie brakuje. Klasyczne, dzienne zdjęcia pokolorowane na niebiesko biją po oczach swoją sztucznością, i choć w zamyśle miało być nastrojowo i pod aktorów, żeby mogli lepiej zagrać, efekt końcowy zajeżdża amatorszczyzną. Jeszcze żeby chociaż pilnowano, gdyby nie było widać rzeczy takich jak cienie postaci, bezczelnie wiszące na niebie słońce i tego typu historii.
Zgiń kochanie (2025) – recenzja, opinia o filmie [Monolith]. Na pewno można rozkładać ten film na czynniki pierwsze całymi godzinami. Tylko po co?
Prócz głównych bohaterów, w filmie widzimy przez chwilę Nicka Nolte, acz wychodzi on z fabuły prawie tak samo szybko, jak się w niej pojawia, a prócz niego postacie poboczne to przede wszystkim mama Jacksona, Pam (Sissy Spacek) i tajemniczy, czarnoskóry motocyklista, Karl (LaKeith Stanfield), którego Grace widzi kilka razy przejeżdżającego obok jej domu. Obie te postacie doskonale wpisują się w oniryczny charakter całej fabuły. Pam niby oferuje swojej synowej pomocną dłoń i wsparcie emocjonalne w jednej chwili, w następnej najeżdżając na nią do swojego syna, aby piętnaście minut później znów się do niej uśmiechać. W klasycznie poprowadzonej fabule powiedziałbym, że jest po prostu dwulicowa. Tutaj? Nie mam pojęcia, czy część z tego, co widziałem, to nie był tylko sen albo może spojrzenie w przyszłość lub przeszłość. Podobnie niejasna jest sytuacja z Karlem, który może być albo zwykłym facetem, którego główna bohaterka widziała gdzieś tam parę razy i o którym fantazjuje, albo... kimś więcej. Tu jednak, wydaje mi się, że reżyserka jest znacznie bardziej oczywista w swoich zamiarach.
Całe „Zgiń kochanie” zdaje się być historią rozgrywającą się głównie w głowie Grace. Jakby wszystko, co oglądamy było wyolbrzymione, bo jej zrujnowana psychika tak właśnie to odbiera. Być może jest w tym jakiś geniusz, ale nawet jeśli, to samo przekucie tej genialnej koncepcji w film, który chce się oglądać nie wyszło tak, jak powinno. Wymęczył mnie ten obraz niemożliwie, a finał zamiast zachęcić do refleksji i odpakowania tego, co tak naprawdę się tu wydarzyło i jakie będą tego konsekwencje, sprawił jedynie, że czym prędzej chciałem obejrzeć coś przyjemniejszego. Jakiś horror albo coś.
Atuty
- Miejscami naprawdę piękne zdjęcia;
- Kilka razy szczerze było mi szkoda Grace;
- „In spite of ourselves” w soundtracku;
- Interesujący pomysł...
Wady
- ...ale tak sobie wykonany;
- Fabularnie nic się tu za bardzo nie dzieje;
- Jen głównie robi sobie krzywdę, a Rob głównie stoi i się gapi (z piwkiem w ręku);
- Mocno niestandardowo poprowadzona narracja męczy widza i wprowadza przesadny chaos. Trochę jak ostatnio „Dom dobry”, tylko jeszcze bardziej.
Dwie godziny bólu, metafor i żalu. Miejscami potrafi ująć wizualiami, ale przeważnie raczej męczy fabularną stagnacją.
Przeczytaj również
Komentarze (2)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych