Dr Seuss: Snicze (2025) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Wszyscy jesteśmy tacy sami
Snicze jakie są każdy widzi - wysokie, kudłate, powabne. Jedne chwalą się piękną gwiazdą na swoich imponujących brzuchach, twierdząc, że żaden inny kształt nie może dorównać jej urodzie, inne ozdobę w postaci sierpu księżyca noszą, za złe mając swoim gwiazdkowym kuzynom, że tak puszą się i wywyższają. A co jednak, gdyby okazało się, że nie ma absolutnie żadnego znaczenia czy ktoś ma na brzuchu gwiazdę czy księżyc?
Jestem prostym człowiekiem - widzę nowy projekt na podstawie twórczości Doktora Seussa, idę sprawdzić, o co chodzi. Nie dlatego, że tak bardzo lubię te wypluwane regularnie przez różne studia adaptacje, ale ponieważ cenię sobie twórczość samego autora i z mieszanką zainteresowania i lekkiej irytacji patrzę, jak tym razem zdeptana zostanie spuścizna po nim.
Bo prawda jest taka, że te jego wierszowane opowiastki nie są wcale dobrym materiałem na pełnometrażowe kino. To krótkie, proste, wyjątkowo magiczne i pełne nieskrępowanej kreatywności historie, których głównym celem jest nauczenie odbiorcy jakiejś wartościowej lekcji. Samej fabuły czy postaci jest tam tylko i wyłącznie niezbędne minimum, żeby było z czego zbudować morał. Tak więc, zabierając się za kolejne adaptacje, Hollywood ma zwyczaj rozbudowywania historii Seussa - dodają postacie, całe wątki nawet, modernizują humor. Raz wyjdzie z tego coś dobrego, jak całkiem wiernie trzymający się oryginału i jego meritum "Horton słyszy Ktoś", kiedy indziej kompletne nieporozumienie i gwałt na materiale źródłowym, jak w przypadku "Kota Prosta", a jeszcze kiedy indziej dziwactwo, w stylu "Grincha" od Illumination, który może i gra sobie luźno z oryginałem, ale dzięki dobremu zrozumieniu potrzeb młodego widza dzisiejszych czasów (klozetowy humor, dużo ruchu i strojenia min) i tak odniósł komercyjny sukces. A jak wygląda sytuacja z nową propozycją Netflixa?
Dr Seuss: Snicze (2025) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Szybka opowiastka
Pierwszym, co rzuca się w oczy jest to, że film Bronagh O'Hanlon wygląda bardzo... Budżetowo. Animacja komputerowa ma to do siebie, że relatywnie niewielkim kosztem można zrobić coś, co wygląda okej, ale zwłaszcza w dzisiejszych czasach jest spora różnica między jakością kinową, a telewizyjną. I niby mamy do czynienia z produkcją tworzoną dla serwisu streamingowego, czyli zasadniczo telewizyjną, ale Netflix już nie raz pokazywał, że potrafi wyłożyć pieniądze na jakość, więc nie jest to wymówka. "Snicze" wyglądają po prostu ubogo - bardzo podstawowa geometria, płaskie, pozbawione detali tekstury - jak z gier dla dzieci z ery PS3.
Druga sprawa to długość filmu. Całość trwa tylko 45 minut i tak jak w większości przypadków marudziłbym, że to za mało, tak w przypadku Seussa mniej zazwyczaj znaczy więcej. Narrator do spółki z naszą główną bohaterką, młodziutką Stellą (Amari McCoy), szybko tłumaczą główny konflikt filmu. Ciekawska i nie rozumiejąca tych sztucznych podziałów postanawia wyruszyć samotnie na zakazaną plażę, gdzie znajdzie... księżycową Sniczę, Pearl (Sophie Petersen), swoją nową przyjaciółkę, dzięki której już wkrótce cały sniczowy świat przekonać się, że sztuczne podziały nie mają sensu. Nie można powiedzieć żeby fabularnie film był jakoś przesadnie ambitny, ale przynajmniej trzyma się oryginalnego przesłania, a to już coś. Co prawda gubi po drodze bolesną nauczkę, którą musiały dostać Snicze, aby ostatecznie stać się lepszymi wersjami siebie, ale i tak nie jest źle!
Dr Seuss: Snicze (2025) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Pośpiewajmy
Nawet przy tak krótkim czasie projekcji, fabuły nie wystarczyłoby na 45 minut gdyby nie piosenki. Tych w filmie mamy kilka i tak jak żadnej z nich nie grozi raczej przebicie się do mainstreamu, tak trzeba przyznać, że są całkiem chwytliwe i sympatyczne. Co najważniejsze - nie cierpią na syndrom Lin Manuela Mirandy, którego piosenki w ostatnich latach to po prostu gadanie pod muzykę, ale żadna nie zostaje z człowiekiem na dłużej, bo zwyczajnie nie ma czego nucić. Tutaj spokojnie jestem w stanie wyobrazić sobie dzieciaki na placach zabaw, śpiewające, że "something different can be something wonderful too", czy jak to tam leci po polsku. To jest, o ile ktokolwiek ten film obejrzy...
Obawiam się, że "Snicze" to jedna z tych produkcji, którym daje się zielone światło z jakichś korporacyjnych powodów. Film powstanie, wrzucą go do katalogu bez żadnych fanfar, gdzie zaraz zostanie zapomniany. Trochę szkoda, bo tak jak nie jest to w żadnym wypadku projekt jakkolwiek ambitny - z małym budżetem i zakończeniem może i innym niż w oryginale, ale wciąż tak samo szybkim i robionym w myśl zasady "tak po prostu jest i koniec", tak sympatyczne główne bohaterki, dobry morał i wpadające w ucho piosenki (przynajmniej dla maluchów) sprawiają, że jest to nie najgorsza propozycja na szybki, niezbyt męczący, a przy tym wartościowy seans ze szkrabem.
Atuty
- Ładny morał;
- Wpadające w ucho piosenki.
Wady
- Budżetowa animacja;
- Gubi część morału oryginału;
- Takie sobie zakończenie.
Samotny, dorosły widz raczej nie ma tu czego szukać, ale na rodzinny seans z kilkulatkiem nie jest to wcale zła propozycja. Nic wybitnego, ale można obejrzeć.
Przeczytaj również
Komentarze (1)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych