Simon the Sorcerer Origins – recenzja i opinia o grze [PS5]. Klikanie bez klikania
Serię o Szymku Czarodzieju pamiętają tylko legendy. Ponad trzy dekady po premierze pierwszej części serii ktoś – a konkretnie Smallthing Studio – wpadł na pomysł stworzenia prequela. Czy to był dobry pomysł i czy można w to grać na padzie? Zapraszam do przeczytania recenzji Simon the Sorcerer Origins.
Akcja przygodówki przenosi nas do roku 1993, na kilka miesięcy przed rozpoczęciem wydarzeń z pierwszej odsłony cyklu. Początek fabuły nie zdradza nic niepokojącego. Szymka skreślono z listy uczniów. Norma. Wraz z rodzicami chłopak przenosi się więc do kolejnego miasta, by rozpocząć edukację w kolejnej placówce. I za chwilę wszystko się komplikuje: wchodząc do nowego pokoju, młody nicpoń zostaje wessany przez portal, który przenosi go do innego świata. Nasza w tym głowa, by się stamtąd wydostać.
Opowieść bardzo mocno przypomina to, do czego przyzwyczaiła nas seria – mamy magiczne bramy, zarozumiałych magów i paru tępawych trolli. Głównym walorem warstwy fabularnej pozostaje barwny i pełen uroku świat. Niemniej wydaje mi się, że to jak na dzisiejsze czasy trochę mało – historia w recenzowanym Simon the Sorcerer Origins mogłaby być odrobinę oryginalniejsza i bardziej złożona. A tak jest sobie tu tylko, by być.
Nieodłączny element cyklu o pyskatym czarodzieju stanowi humor – czasem grzeczny, a czasem nie. Oczywiście Smallthing Studio zadbało, by nie zabrakło nam tego w najnowszej odsłonie. Zapewne nie wszystkie dowcipy czy figle głównej postaci przypadną wam do gustu, ale znajdą się też się takie, z których będziecie śmiać się w głos. W wielu momentach przygodówka odnosi się żartobliwie do samej siebie. Te metafikcyjne żarciki uważam za najbardziej udane.
Simon the Sorcerer – gameplay i zagadki
Jak na klasyczną przygodówkę przystało, Simon the Sorcerer Origins oferuje zagadki do rozwiązania, przedmioty do zbierania i łączenia i postacie niezależne, z którymi trzeba wchodzić w interakcje. Sięgając po point and clicka, musimy liczyć się z ewentualnością, że będziemy co jakiś czas blokować się w świecie gry, nie wiedząc, co robić dalej. Na szczęście pod tym względem nowa produkcja o Szymku pozytywnie zaskakuje.
Zagadki są całkiem logiczne i interesujące – paradoksalnie jedynym miejscem, gdzie utknęłam na dłuższą chwilę, był sam początek gry. Ogólnie zawsze warto słuchać tego, co mówi główny bohater i NPC-e – dialogi zawierają mnóstwo podpowiedzi. No i mamy też dziennik, w którym postać wypisuje swoje główne cele i wykreśla je w miarę postępów. Oczywiście, żeby nie było za łatwo, Szymek pisze, co powinniśmy zrobić, a nie jak to zrobić. Do tego już musimy dojść sami.
Zadania w recenzowanym Simon the Sorcerer Origins mocno absorbują – do tego stopnia, że gdy przebrniemy przez całość fabuły, zostajemy z pytaniem: „tak szybko?” Oczywiście trudno oczekiwać, że point and click będzie trwał 20 godzin, ale osobiście miałam lekki niedosyt. W sumie chyba chodzi o to, że tak łatwo wsiąknąć w magiczny świat gry i opuszcza się go z żalem. Ale to tylko dobrze świadczy o tej grze.
(Nie) wskaż i (nie) kliknij
Gdy zasiadałam do wersji na PlayStation 5, najbardziej nurtującą mnie kwestią było sterowanie. Nigdy nie uważałam grania w point and clicka na padzie za najwygodniejszą opcję. Okazało się, że twórcy wybrnęli z tej kłopotliwej sytuacji z twarzą. A mianowicie zaoferowali dwa tryby sterowania kontrolerem: klasyczny i unowocześniony, dla naszej wygody redukując liczbę komend na danym przedmiocie lub elemencie świata do jednej (zazwyczaj jest to „obejrzyj” lub „zabierz”).
Pierwszy z trybów to odpowiedź na oczekiwania rasowych fanów point and clicków. W przypadku systemu klasycznego używamy analogowej gałki jak myszki – mamy kursor i nie wahamy się przesuwać nim po całym ekranie w poszukiwaniu interaktywnych miejsc. To było swego czasu esencją i zarazem przekleństwem point and clicków – sytuacje, gdy nie mogliśmy ruszyć dalej, bo przeoczyliśmy jakiś niewielki przedmiot w jednej z lokacji, u niejednego wywoływały frustrację.
Natomiast drugi tryb pozwala używać lewej gałki do sterowania postacią – tak, jak ma to miejsce w wielu innych grach. Ta opcja wydaje się być łatwiejsza o tyle, że wszystkie interaktywne elementy zostają z automatu podświetlone. I możemy przeskakiwać pomiędzy nimi przy użyciu triggerów. To wygodne rozwiązanie, które pomaga zniwelować frustracje wywołane pominięciem jakiegoś przedmiotu do minimum.
Wybrałam ten drugi system i już po kwadransie sterowanie w recenzowanym Simon the Sorcerer Origins stało się dla mnie niemal zupełnie przezroczyste. Czyli to naprawdę działa. W połowie gry na jakiś czas przełączyłam się na tryb klasyczny – i stwierdziłam, że nie stanowiłoby dla mnie żadnego zaskoczenia, gdyby większość osób wybrała tę opcję. Myślę, że system klasyczny wydaje się dawać większą kontrolę nad grą.
Jesteś jakiś niewyraźny
Pixel-artowa oprawa wizualna z poprzednich „Szymków” mocno trąci obecnie myszką. Szczególnie animacje wyglądają wybitnie drętwo. Nic więc dziwnego, że twórcy ze Smallthing Studios zdecydowali się całkowicie odmienić wygląd przygodówki. W rezultacie postacie i miejscówki w Simon the Sorcerer Origins zdają się bardziej przypominać filmy Disneya z lat 90. niż oryginalne gry z serii.
Szczególnie podobały mi się lokacje gry – są one niezwykle barwne i zróżnicowane. Zresztą twórcy nie pozostawili swojej decyzji o zmianie oprawy wizualnej bez komentarza – przygodówka zawiera parę odniesień do oryginalnego stylu. Na przykład po skombinowaniu różdżki Szymek może sobie zmieniać twarz na pikselową. No i – nie ma co ukrywać – bohater nadal porusza się z lekka pokracznie.
Niewiele – a w zasadzie nic – nie mam do zarzucenia warstwie dźwiękowej w Simon the Sorcerer Origins. W tle przygód wrednego czarodzieja rozbrzmiewa klimatyczna muzyczka, która bardzo pasuje do figlarnego tonu przygodówki. Dubbing również stoi na wysokim poziomie. Co ciekawe, do nagrania głosu Szymka twórcy zaprosili Chrisa Barriego, który lata temu podkładał głos oryginalnej postaci. Aktor ma teraz ponad 60 lat, ale mimo to brzmi bardzo młodo – osobiście uwierzyłam, że mówi do mnie kilkunastoletni łobuz.
Produkcja nie jest wymagająca technicznie – nic więc dziwnego, że na PS5 wszystko działało bez najmniejszego problemu. Jednocześnie szkoda, że autorzy nie pokusili się o jakieś sensowne wykorzystanie haptyki DualSense w tytule. Jedyne, na co się zdecydowano, to podkreślanie kluczowych momentów najprostszymi wibracjami. Myślę, że bez problemów dałoby się wykrzesać z kontrolera więcej magii. Aha – gra oferuje polskie tłumaczenie tekstowe.
Simon the Sorcerer Origins – czy warto kupić?
Simon the Sorcerer Origins to kawał niezłej przygodówki. Produkcja ma do zaoferowania intrygujące – i na szczęście całkiem logiczne – zagadki i śliczną oprawę wizualną. Muzyka też jest tu niczego sobie. Co ważne, twórcy dostosowali tytuł do grania na kontrolerze, co na pewno ucieszy konsolowców, ale i posiadaczy handheldów. Ale z racji tego, że nie ma Szymka bez wad (ba, ten chłopak to jedna wielka wada), za największe minusy produkcji uważam jej długość i trochę niezbyt oryginalną warstwę fabularną. Ale na szczęście zalet jest dużo więcej.
Ocena - recenzja gry Simon the Sorcerer Origins
Atuty
- miła dla oka grafika
- całkiem logiczne zagadki
- muzyka i dubbing
- zabawne odniesienia do „growatości” gry
- znośne sterowanie na padzie
Wady
- sztampowa fabuła
- część żartów
- długość gry
Najnowsza odsłona przygód krnąbrnego Szymka ma niewątpliwie wiele uroku. Oprócz dopracowanej oprawy audio-wideo tytuł oferuje tony niegrzecznego humoru i dwie opcje sterowania na padzie (obydwie dają radę). Gdyby tylko fabuła była ciekawsza, a całość nieco dłuższa, trudno byłoby przyczepić się do czegokolwiek.
Galeria
Przeczytaj również
Komentarze (14)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych