Springsteen: Ocal mnie od nicości (2025) - recenzja filmu [Disney]. Szukając Bossa

Springsteen: Ocal mnie od nicości (2025) - recenzja, opinia o filmie [Disney]. Szukając Bossa

Piotrek Kamiński | Wczoraj, 21:00

Jest rok 1982. Bruce Springsteen i the E Street Band mają na koncie już pięć albumów, z czego trzy ostatnie były jednymi z lepszych, jakie kiedykolwiek wydał. Columbia Records byli gotowi na kolejny strzał, tym razem celując już nawet nie na szczyt ale w stratosferę. Coś jednak było nie tak. Bruce sam nie wiedział co, lecz była to ciemność tak głęboka, że niemal pożarła go w całości. I to właśnie o walce z nią jest film Scotta Coopera. 

Wypada abym na samym wstępie do czegoś się przyznał. Ja kocham Bruce'a Springsteena, jego muzykę, energię i całą resztę. Posiadał większość jego albumów, w tym kilka na winylu, czytałem biografię, widziałem na koncercie, sam zaprojektowałem inspirowany jego stylówą, fanowski T-shirt, a nawet teraz, kiedy siedząc w metrze piszę te słowa, w słuchawkach gra mi "Thunder Road". Można śmiało powiedzieć, że jestem psychofanem. Nie zaryzykowałbym jednak stwierdzenia, że kompletnie bezkrytycznym. Trochę bałem się, że będę musiał walczyć ze sobą, aby nie dać Cooperowi totalnie zawyżonej, pełnej dychy, lecz nie. "Ocal mnie od nicości" to dobry film, ale do ideału mu daleko. Miejscami wręcz bardzo daleko. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Czy trzeba być fanem Springsteena żeby dobrze bawić się na filmie o nim? Niby nie, bo to po prostu bardzo precyzyjny wycinek jego życia, opowiedziany z grubsza od A do Z, nie wymagający zewnętrznej wiedzy, ale aby w pełni docenić to, co się tu dzieje, aby dojrzeć cały proces twórczy stojący za "Nebraską" i wybaczyć czerstwość niektórych dialogów, trochę jednak trzeba. Jest szansa, że zwykły, niedzielny widz też będzie się dobrze bawił, choć to raczej nie jest film robiony pod niego. To bardzo prywatna, lekko hermetyczna opowieść o walce z depresją i demonami przeszłości, której efektem jest wspomniany już szósty w dorobku artysty i zdecydowanie najbardziej kameralny, najbardziej osobisty album. 

Springsteen: Ocal mnie od nicości (2025) - recenzja, opinia o filmie [Disney]. Jeremy Allen White 

Sam pośród tłumu
resize icon

Makijażyści wykonali kawał roboty transformując Jerremiego Allena White'a w Bruce'a Springsteena. Kawał w tym sensie, że wsadzili mu w oczy kolorowe szkła kontaktowe, umalowali włosy i cześć, robota wykonana. Trzeba jednak przyznać, że sam Allen wygląda zaskakująco podobnie do młodego Bruce'a, więc nadmierna ingerencja w jego naturalne rysy nie była potrzebna. Sam aktor najlepiej wypada, kiedy śpiewa - doskonale naśladując specyficzną, sceniczną energię Springsteeena - albo później rozmawia z kimś tym zjechanym, zachrypniętym głosem, który z biegiem lat stał się po prostu naturalnym głosem Bossa. Wokalnie, White tak bardzo zbliżył się do barwy głosu swojej postaci, że kiedy po seansie powiedziałem ojcu, że to on sam śpiewał, że to nie playback, nie chciał mi uwierzyć. 

Jeśli chodzi natomiast o samo odegranie postaci w jej codziennym życiu, sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana. Mamy tu do czynienia z muzykiem w swoim chyba najtrudniejszym okresie - kiedy pierwsze lata sławy były już zanim, adrenalina lekko opadła i zaczęły pojawiać się egzystencjalne rozterki: po co to wszystko, gdzie moja rodzina, dom, przyjaciele? Coraz częściej pojawiają się wspomnienia z dzieciństwa - dziwna mieszanka nostalgii, lęku i gniewu - wrażenie, że zamienia się powoli w swojego ojca (Stephen Graham), do którego z jednej strony czuję uraz, z drugiej wciąż chciałby po prostu otrzymać od niego trochę miłości. Tak więc znaczna część gry aktorskiej White'a skupiona jest na twarzy, na wzroku, głosie. Melancholia głównego bohatera zazwyczaj aż wylewa się z ekranu, ale były też i takie momenty, kiedy miałem wrażenie, że gapi się on po prostu, siedząc w dziwnie wykrzywionej pozycji "na Jamesa Deana", nie myśląc zupełnie o niczym. Może to kwestia tych soczewek kontaktowych, może czegoś w tych pozach, nie wiem. 

Springsteen: Ocal mnie od nicości (2025) - recenzja, opinia o filmie [Disney]. Przy Bossie wszyscy inni błędną... Niestety 

Bruce sam w domu
resize icon

Reszta obsady dobrana została głównie tak, aby przypominać oryginał. Van Zandt jest niski i wiecznie nosi chustę na głowie, Clarence Clemons imponuje wzrostem, dzięki któremu trzymany w dłoniach saksofon robi się jakiś taki... Mały. Nie są to jednak postacie w filmie, a jedynie dodatki, ruchome dekoracje tła. Przez cały film nie mówią praktycznie nic - może poza jakimś "na razie" po skończonej próbie. Trochę szkoda, że nigdy nie widzimy Springsteena przez pryzmat jego więzi z zespołem. Dwoma chlubnymi wyjątkami w temacie postaci drugoplanowych (poza wspomnianym już ojcem Bruce'a) są producent, Jon Landau (Jeremy Strong) i dziewczyna Bruce'a, Faye (Odessa Young). Ten pierwszy jest dla mnie odrobinę problematyczny, ponieważ prawdziwy Landau był znany ze swojej pasji i poczucia humoru, podczas gdy Strony gra go... Trochę tak jak zazwyczaj gra Strong. Powiedzmy jednak, że ten jego bardziej stonowany styl dobrze pasuje do tonu całego filmu. Faye to natomiast czysta kartka, jako że nikt taki nigdy nie istniał. To po prostu amalgamat kilku dziewczyn, z którymi młody Bruce próbował układać sobie życie. Jako postać jest raczej sztampowa, ale Young wlewa w nią na tyle dużo emocji, że można ją polubić i jej współczuć. Podsumowując temat postaci, warto wspomnieć o dialogach. Te zazwyczaj są jak najbardziej solidne, ale czasami Cooper za bardzo skręca w ekspozycję, miejscami pozycjonując wręcz Bossa jako Jezusa, nieomylnego, ultra czułego władcę świata. Rzuca się to trochę w oko.

Zdjęcia Masanobu Takayanagiego z jednej strony świetnie oddają legendę Bruce'a Springsteena, miejscami bardzo wyraźnie inspirując się co bardziej znanymi zdjęciami piosenkarza, z drugiej odzierają go z niej, pokazując człowieka smutnego, pozbawionego celu, chowającego się przez ludźmi i życiem. Po jednym seansie nie jestem o tym przekonany, ale mam wrażenie, że reżyser zastosował tu ciekawą technikę i tak naprawdę jedynymi naprawdę kolorowymi scenami, z żywo nasyconymi kolorami, są momenty, kiedy cała kapela gra wspólnie - czy to na sali prób, czy na koncercie. Do tego początkowo całkiem kolorowe mogą wydawać się sceny w wynajętym domu i z Faye, lecz z czasem zaczynają tracić barwę, odzwierciedlając stan głowy Bossa w danym momencie. Same koncerty wyglądają i brzmią natomiast jak zapisy z prawdziwych występów. Absolutnie nie mam pytań i chciałbym więcej. 

"Ocal mnie od nicości" to bardzo specyficzny film biograficzny. Nie dość, że nie zaczyna się od początków kariery muzyka, to jeszcze kończy się tuż przed największą eksplozją jego popularności. To ledwie wycinek życia Springsteeena, poświęcony jego walce z depresją. Dla kogoś, kto i tak nie jest już fanem, może to być trochę za mały powód, żeby ruszyć cztery litery do kina. Fani będą pewnie zachwyceni, zapłakani i po powrocie do domu zaczną słuchać zapętlonej "Nebraski". Tak zgaduję, zupełnie bez powodu. 

Atuty

  • Świetnie przygotowany wokalnie White;
  • Nieoczywisty Stephen Graham;
  • Znane kawałki w różnych, wczesnych wersjach;
  • Piękne zdjęcia;
  • Przeplatająca się historia depresji Bruce'a i powstawania "Nebraski";
  • Klimat lat osiemdziesiątych.

Wady

  • Miejscami patetyczne, ekspozycyjne dialogi;
  • Emocje nie zawsze działają tak, jak powinny;
  • Nie wykorzystuje w pełni potencjału postaci;
  • Totalnie personalnie: chciałbym więcej muzyki (nie wpływa to na moją ocenę filmu).

"Springsteen: Ocal mnie od nicości" to bardzo prywatna opowieść o drodze, którą Boss musiał przejść, by stać się tym artystą, który bawi miliony ludzi po dziś dzień. Głównie dla fanów, ale i tak zachęcam wszystkich do zapoznania się zarówno z filmem, jak i muzyką Bruce'a!

7,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper