
Naga Broń (2025} - recenzja filmu. Parodia w kinie wraca do łask, ale to nie jest film dla każdego
Wczorajszy seans w Kinotece mogę porównać do jazdy karuzelą w starym wesołym miasteczku. Wszystko trzeszczy, połowa głośników gra za głośno, ale bawisz się lepiej, niż rozsądek podpowiada. Akiva Schaffer serwuje 85 minut zlepione z gagów, meta‑żartów i pastiszowych klisz rodem z lat 80., a Liam Neeson cedzi każde słowo tak śmiertelnie serio, jakby wciąż szukał porwanej córki. Tylko że tym razem porywa go własny scenariusz. Pamela Anderson z kolei gra Beth Davenport z taką samoświadomością, że każda jej scena staje się drobnym pokazem stand‑upu o glossierach, true‑crime’ach i własnej legendzie.
Całą fabułę można zmieścić między dwoma mrugnięciami oka. Główny bohater, Frank Drebin Jr. prowadzi śledztwo w sprawie „przypadkowego” wypadku autonomicznego auta, a wszystkie tropy wiodą do elonopodobnego miliardera Richarda Cane’a (w tej roli Danny Huston). Po drodze piętrzą się wybuchy, rozbite radiowozy i obowiązkowy napad na bank. Ten wątek kryminalny to jednak tylko pretekst, by co kilkadziesiąt sekund rzucić nową błyskotką – raz jest to makabrycznie zabawna analiza w nowoczesnym stylu, innym razem riff na temat Seksu w Wielkim Mieście, którego nie powstydziłby się Seth MacFarlane. Nawiązania do popkultury i do przeróżnych klasyków kina padają regularnie i są miłym urozmaiceniem seansu. Reżyser czasem też puszcza oczko w stronę starych wyjadaczy i wiernych fanów, serwując stare gagi w odświeżonej formie.
Chemia między Neesonem i Anderson działa zaskakująco dobrze. On gra jak chodząca groźba (czyli niemal jak zawsze), ona odpowiada pełną luzu ripostą, tworząc duet lepszy niż myślałem na początku. Paul Walter Hauser jako kapitan Hocken Jr. bywa głosem rozsądku, choć scenariusz rzadko mu pozwala wybrzmieć, a Kevin Durand i CCH Pounder dorzucają muskulaturę i autorytet (chociaż z tym może trochę przesadzam, bo szefowa Drebina wścieka się na niego cały film). Huston – w roli technokraty snującego wizję „Project Inferno” – jest idealnie jednowymiarowy, dzięki czemu nie przesłania dowcipów. Krótkie występy Cody’ego Rhodesa, Lizy Koshy czy Weird Al’a nadają całości odpowiedniego rytmu. Zanim żart zdąży się przegrzać, pojawia się kolejny.




Styl wizualny to świadome nawiązanie do ery „Beverly Hills" czy „Terminatora”. Surowe ulice LA, neonowe kluby i wideoklipowe slow‑mo na stoku narciarskim z kiczowatą werwą. Ten retro‑look, podbity syntezatorami Lorne’a Balfe’a, nadaje filmowi przytulny klimat rodem z kasety VHS. Dobra, może jedni nazwą to wtórnością, ale w mojej ocenie to fajny ukłon w stronę fanów. Miejscami odczuwałem zmęczenie tempem i absurdalnością. Gdy reżyser wrzuca piąty gag z rzędu, to czasem zderza się ze ścianą. Niekiedy mamy w głowie "co jest?!", by potem wybuchnąć śmiechem. Tak właśnie działa ta produkcja. Rzuca żartami jak z miniguna, licząc, że kilka pocisków trafi w cel. Dominuje jednak humor absurdalny, czasem nawet gimnazjalny, wręcz kiczowaty - to z pewnością nie jest film dla każdego i nie każdy będzie się na nim dobrze bawić.
Naga Broń nie odkrywa koła na nowo, ale śmiało wraca do komedii z lat 90. ubiegłego wieku

Parodia to specyficzny gatunek, bowiem żywi się cudzymi kliszami, a jednocześnie musi w nich odnaleźć nową energię. Od czasów Mela Brooksa przez ZAZ‑owskie „Airplane!” aż po dzisiejsze memowe kompilacje, sukces zależy głównie od tempa i bezczelności. Trzeba zasypać widza gagami tak szybko, by nie zdążył zastanowić się, jak wątła bywa sama konstrukcja fabuły. Naga Broń wpisuje się w tę tradycję bez kompleksów, składając czytelny hołd klasyce, a zarazem podkręcając absurd do granic współczesnej kultury TikToka.
Jeśli chodzi o sam gatunek, to takie kino jest świetne, o ile dokładnie tego oczekujesz. Masz ochotę na bezmyślny slapstick, nie przeszkadza Ci fabuła rodem z prostej wyścigówki, a żartem o Buffy czy O. J. Simpsonie nie dasz się zrazić? Będziesz bawić się jak na najlepszym kabaretonie absurdu. Widz szukający subtelnej satyry albo dopracowanej intrygi odbije się od ściany, narzekając pod nosem na głupotę i przerysowany scenariusz. No cóż, nie wszyscy muszą to lubić i doskonale to rozumiem.
Czy wróciłbym do tego filmu? Raczej nie, chyba że pewnego wieczoru natrafię na niego w telewizji i dam się ponieść nostalgii albo nie będę miał potrzeby za bardzo skupiać się na tym, co widzę. Historia kończy się za szybko, wszystkie karty leżą na stole już po pierwszym akcie, a choć hołd dla klasyki cieszy, to miejscami absurd wykręca gałki oczne o jeden obrót za daleko. Jestem dość młodym gościem, bo gdy wychodziła pierwsza Naga Broń w 1988 roku, to nie było mnie jeszcze na świecie. Niemniej, widziałem te produkcję, nawet przyznam, że bardzo mnie bawiła, a rola Leslie Nielsena jest niemal kultowa i bezbłędna. Liam Neeson nie wypada aż tak porywająco, chociaż odnalazł się w tych absurdach dużo lepiej niż myślałem. Ma swój urok, a producenci zrobili wszystko, by podkręcić jego dynamikę. Jak na 73 lata, jest wręcz w kosmicznie dobrej formie i życzyłbym sobie, żeby utrzymał ją jeszcze przez wiele lat. Czy warto iść do kina? Jeżeli macie pełną świadomość, że tu absurd goni absurd, to jak najbardziej.
Atuty
- Bezbłędny Liam Neesona, który mimo wieku dalej jest jary, a do tego słodka autoironia Anderson
- Gęste, często celne parodie od „Buffy” po O. J. Simpsona
- Klimatyczny retro‑sznyt rodem z kaset VHS
- Tempo, które nawiązuje do klasyki kina i całego gatunku
Wady
- Fabuła ogranicza się do roli cienkiego sznurka na gagi, a wszystko wiadomo już od pierwszych minut
- Nawał żartów prowadzi do komediowego zmęczenia
- Tak dużą ilość absurdów trzeba po prostu lubić albo przetrawić, to nie jest kino dla każdego
- Postacie drugoplanowe często bywają zmarnowane i występują dosłownie na krótką chwilę, a szkoda
Naga Broń to pysznie głupia jazda bez trzymanki. Można obejrzeć, pośmiać się, a potem odłożyć na półkę z nostalgicznymi drobiazgami. To nie jest kino dla każdego, bo poziom absurdu często wykracza poza skalę, ale muszę przyznać, że ma to swój urok. Dla fanów Nagiej Broni sprzed 31 lat będzie jak znalazł, bo Akiva Schaffer doskonale wie co robi, żeby przywrócić magię tandety i banału z tamtych czasów. Problem w tym, że dzisiaj nie każdemu to siądzie.
Przeczytaj również






Komentarze (28)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych