Morskie diabły (2023)

Morskie diabły (2023) - recenzja, opinia o filmie [9th Plan]. Zakończenie trylogii admirała Yi Sun-Shina

Piotrek Kamiński | 23.02, 21:00

Toyotomi Hideyoshi nie żyje. Wielka wojna między Koreą, a nadjeżdżającą ją Japonią dobiega powoli końca. Opresor zamierza wycofać się na własny teren, lecz admirał Yi dobrze wie, którędy japońska flota chce uciekać - cieśniną Noryang. To tam odbędzie się decydujące starcie, którego wynik przesądzi o losach całej wojny.

"Morskie diabły" są trzecim filmem z serii o admirale Yi i widać to właściwie od pierwszych minut filmu. Nikt tu nie szczypie się z ponownym wprowadzaniem postaci, przypominaniem o wydarzeniach poprzednich filmów i tym podobnych stratach czasu. Zdecydowanie podoba mi się takie praktyczne podejście do szacunku dla czasu wolnego widza, choć z drugiej strony, jako ktoś, kto nie miał przyjemności sprawdzić poprzednich odsłon trylogii, czułem się trochę zagubiony i po seansie musiałem sobie pewne rzeczy doczytać.

Dalsza część tekstu pod wideo

Wspominam o tym, ponieważ istnieje spore prawdopodobieństwo, że dla wielu widzów "Morskie diabły" będą pierwszą stycznością z postacią najsłynniejszego dowódcy wojskowego w historii Korei, jako że poprzednie filmy Kim Han-Mina o nim opowiadające nie doczekały się dystrybucji w polskich kinach. Widzę, że zarówno "1597: Bitwa pod Myeong-ryang" i "Hansan: Narodziny smoka" da się obejrzeć w zrozumiałem wersji - na przykład na CDA premium - lecz nie były to w chwili premiery zbyt popularne u nas filmy. Jasne, entuzjaści historii i tak będą bawić się doskonale, bo dobrze wiedzą, czego mogą się spodziewać, ale dla lwiej części widowni "Morskie diabły" będą trochę... Sieczką.

Morskie diabły (2023) - recenzja, opinia o filmie [9th Plan]. Lekcja historii bardziej niż film

Idzie admirał

Mimo że film trwa aż dwie i pół godziny, fabularnie nie dzieje się tam za wiele. Zaczynamy od wspomnianej już śmierci Toyotomiego, aby wkrótce po tym przejść do rozmów między delegatami armii Japonii i zjednoczonych wojsk Korei i Chin. Jasnym jest, że trzeba będzie spróbować zakończyć wojnę jednym, zwinnym ruchem. W międzyczasie admirała Yi nawiedzają wizje śmierci syna. W jego smutnych oczach widać już zmęczenie - zarówno wojną, jak i po prostu życiem. Temat zabójców syna wróci jeszcze ze dwa razy, zanim film dobiegnie końca, lecz tak jak wszystko inne w filmie - nie jest ostatecznie tak istotny, jak sama bitwa.

Trzeba jednak przyznać, że kiedy zaczynają się działania wojskowe, film bardzo szybko pozwala zapomnieć o wolniejszym, deczko niezrozumiałym, jeśli ktoś nie ma historii Korei w małym paluszku, pierwszym akcie. Efekty wizualne stoją na poziomie o klasę albo i kilka klas wyższym, niż większość ichnich produkcji. Widać też, że spora część okrętów rzeczywiście została zbudowana, a w scenach batalistycznych wzięły udział serki aktorów, statystów i kaskaderów. Czasami, kiedy kolejne kule armatnie rozrywają statki na strzępy, latające na wszystkie strony drewno wydawało mi się być odrobinę za bardzo "przed" ekranem, niż "w", lecz jest to naprawdę niewielki mankament. Reżyser nie bał się również pokazać wojny w sposób niepodkolorowany, brudny wręcz. Krew leje się całymi litrami, miecze co i raz przebijają ciało, a i widok odciętej głowy zdąży opatrzyć się widzowi, zanim na ekran wjadą napisy końcowe. Jest widowiskowo i z pompą - mówiąc krótko.

Morskie diabły (2023) - recenzja, opinia o filmie [9th Plan]. Batalistyczny top koreańskiej kinematografii 

Władca

Największe wrażenie zrobiła na mnie jedna scena bliżej końca filmu. Reżyser niewyobrażalnie długo trwa przy jednym ujęciu, pokazując samobójczy wysiłek kolejnych żołnierzy przebijających się przez wrogie wojska, przeskakujących z pokładu na pokład, krzyżujących miecze, ginących czasem od pocisków karabinów, innym razem od miecza, a nawet i kul armatnich. Muzyka w tej sekwencji robi potężny klimat, a poziom skomplikowania choreografii wprawia w zdumienie - jak oni do radę to nakręcić?! Uparcie szukałem "szwów", najbardziej oklepanych sposobów na niezauważalne połączenie oddzielnych ujęć w pozornie jeden balet śmierci, ale choć ze dwa razy czyjeś ciało przewaliło się tuż przed kadrem, na chwilę zasłaniając cały obraz, lub też kamera zrobiła szybki zwrot, momentalnie rozmazując obraz, nie mam ŻADNEJ pewności czy to tak właśnie zostało to zrobione. Równie dobrze ktoś mógłby mi powiedzieć, że naprawdę tych kilka minut wojennego chaosu zostało złapanych uczciwie, bez sztuczek, i musiałbym mu uwierzyć. Bardzo dobrze wykonana sekwencja. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że warto dla niej tylko wybrać się do kina, bo to właśnie takie momenty sprawiają, że warto dany obraz obejrzeć na jak największym ekranie.

Aktorsko jest, cóż... Po azjatycku, czyli wszyscy są albo niewzruszonymi, niemal pozbawionymi mimiki posągami o żużlowych głosach, złośliwymi, przebiegłymi lisami albo ewentualnie pozbawionymi koordynacji małpoludami z kończynami latającymi na wszystkie strony jeszcze zanim zostaną zamordowani. Ma to swój urok, a w opowieści o genialnych strategach i dowódcach bezproblemowo utrzymujących posłuch całych, wielkich (ponoć największych w tamtych czasach) armii, wręcz nie wyobrażam sobie, aby mogło być inaczej. Może dobrze byłoby jedynie uczłowieczyć lekko Japończyków, bo miejscami potrafią wypadać karykaturalnie. Podejrzewam jednak, że już samo zmienienie podejścia do kręcenia ich mogłoby pomóc. Otóż reżyser wymyślił sobie, że praktycznie każdorazowo będzie kręcił ważne dialogi i monologi generała Shimazu (i innych chyba też, chociaż nie mogę w tej chwili skojarzyć), trzymając go nieruchomo w centrum kadru, gdzie sterczy wyprężony jak struna i przemawia gapiąc się w przestrzeń gdzieś poza kadrem. Za pierwszym i nawet drugim razem robi to całkiem mocne wrażenie, lecz w pewnym momencie zaczyna już po prostu nudzić - robi się zbyt przewidywalnie, powtarzalnie.

"Morskie diabły" to bez wątpienia wielki, kinowy spektakl, podczas którego nie raz i nie dwa razy widz zachwyci się, przerazi, a bliżej końca nawet i wzruszy. Niestety, jako widz, który nie jest żadnym specem od historii wojen półwyspu koreańskiego, a i nie miał okazji zobaczyć poprzednich filmów o wielkich bitwach admirała Yi, czuję się dzisiejszym filmem trochę zawiedziony. Fabuły jest tu tyle co kot napłakał, postacie to po prostu jakieś tam, kiepsko zdefiniowane, gadające głowy - bo reżyser założył, że mam ich już wszystkich znać - i tak naprawdę dopiero ta wielka, spektakularnie nakręcona bitwa wraz z poruszającym finałem całej wojny sprawiły, że do napisów końcowych gapiłem się w ekran z zaciekawieniem. Tak więc musisz zadać sobie pytanie, czego dokładnie oczekujesz od filmu wojennego - czy bardziej interesuje cię skala mikro, czy makro. "Morskie diabły" zdecydowanie nie są klasycznie zbudowanym filmem i osoba chcąca po prostu iść zobaczyć sobie film, nie siedząca już w temacie, może wyjść z seansu zawiedziona.

Atuty

  • Pięknie zrealizowana bitwa morska;
  • Kilka pomysłowych, ciekawych wizualnie scen;
  • Gratka dla fanów historii;
  • Pojedyncze, interesujące momenty rozwoju postaci;
  • Kim Yoon-Seok był ciekawym wyborem do głównej roli.

Wady

  • Wymagana znajomość historii - film nie traci czasu na budowanie postaci;
  • Miejscami CGI rzuca się w oczy;
  • Raczej niewiele fabuły;
  • Powtarzalność pewnych ujęć.

"Morskie diabły" oferują przerażająco wiarygodne, pełne krwi i latającego na wszystkie strony drewna spojrzenie na ostatnią wielką bitwę wojny Japońsko-Koreańskiej końcówki szesnastego wieku, ale znikoma fabuła i raczej wysoki próg wejścia sprawiają, że nie jest to film dla każdego. Polecam raczej tylko entuzjastom tematu.

6,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper