Myśliwi z ruin (2024)

Myśliwi z ruin (2024) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Śmiercionośna misja ratunkowa

Piotrek Kamiński | 01.02, 21:00

Trzy lata po tym jak świat zmienił się w nieprzyjazne życiu pustkowie, młoda dziewczyna zostaje zaproszona do zamieszkania w utopijnej społeczności, gdzie wody i jedzenia jest pod dostatkiem, młodzież może zdobywać wiedzę, a porządku pilnuje wojsko. Coś jest jednak z tym miejscem nie tak. Zaniepokojeni przyjaciele dziewczyny ruszają jej na ratunek!

Nie raz i nie dwa razy w ostatnich latach widzieliśmy jak specjaliści od kaskaderki próbują swoich sił w reżyserii. To trochę loteria, bo nie jest powiedziane, że ktoś taki będzie wiedział jak wyciągnąć z aktorów, to czego wymaga dana scena. Można zawsze próbować obejść ten problem zatrudniając aktorów takiego kalibru, że zasadniczo sami będą wiedzieli co mają robić żeby było dobrze. W każdym razie można mieć wtedy zwykle pewność, że przynajmniej sceny akcji zostaną należycie dopieszczone, że reżyser nie potraktuje ich po macoszemu, że zostaną dobrze wyeksponowane, jak w takim choćby "Johnie Wicku".

Dalsza część tekstu pod wideo

I w "Myśliwych z Ruin" NIBY mamy podobną sytuację. Reżyser Heo Myeong-haeng nigdy dotąd nie kierował produkcją żadnego filmu, ale za to koordynował pracę kaskaderów w kilku całkiem ciepło przyjętych obrazach z Korei Południowej. Nie było tego za wiele, ale ewidentnie gość ma przeszłość związaną ze sztukami walki i zdaje się wiedzieć, co robi. Problem w tym, że Chad Stahelski miał jeszcze do pomocy Davida Leitcha, a zdjęcia robił mu operator z trzynastoletnim doświadczeniem (żeby nie było, że jestem niesprawiedliwy: spora część z jego projektów to teledyski), podczas gdy dzisiejszy film kręcił facet, który wcześniej dał nam choćby mocno średni CGI-fest pod tytułem "Hellbound" i całkiem miłe wizualnie, chociaż też przede wszystkim zlepione w komputerze "Spacer Sweepers". Zabrakło więc kogoś, kto mógłby posłużyć dobrą radą, kiedy początkujący reżyser miał dziwny, nieudany pomysł. I to widać.

Myśliwi z ruin (2024) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Pretekstowa fabuła 

Młody

Fabuła jest tu w zasadzie jedynie pretekstem, aby jakoś tam usprawiedliwić kolejne sceny akcji, często nie mając nawet za bardzo sensu. W Seulu było wielkie trzęsienie ziemi, przez które zawaliło się całe miasto i... Przestał padać deszcz. Woda stała się towarem mocno deficytowym i najwyraźniej trzęsienie było na tyle mocne, że zniszczyło cały świat, bo ludzkość zasadniczo trafił szlag. W ciągu trzech lat przeszliśmy od normalności, do "Mad Maxa". Nie ma też praktycznie małych dzieci, a i młodzi dorośli są na wyczerpaniu. Przypominam, że trzęsienie było trzy lata wcześniej.

W takich okolicznościach przyrody poznajemy naszych głównych bohaterów: Ji-wana i Nam Sana (znany z "Eternals" Ma Dong-seok). Ten pierwszy to taki klasyczny nadgorliwiec o nikłych umiejętnościach, za to z wielkim sercem. Drugi natomiast to chyba największy madafaka jakiego widziałem w filmie od lat. Nam San wiedzie ciche, spokojne życie, handlując upolowanymi aligatorami (bywa w życiu i tak), trzymając się raczej z boku. Lecz, kiedy widzi przemoc wobec niewinnych, ani on ani jego pięści nie potrafią pozostać bezczynne. Jego wiecznie zmęczone powieki unoszą się o pół milimetra, wystający kałdun... Pozostaje bez zmian, a śmiercionośne pięści idą w ruch. Nam San musiał przed apokalipsą naoglądać się filmików w stylu "I one-shot everything in Dark Souls" i stwierdził, że to całkiem dobry pomysł, ponieważ nie ma w całym filmie przeciwnika, który zarobiłby od niego piąchę między oczy (nawet niespecjalnie przekonująco wyprowadzoną) i nie stracił natychmiast przytomności. To właśnie ci dwaj, zupełnie niepodobni do siebie panowie ruszą na ratunek ślicznej Su-nie, gdy trafi ona w ręce l, ekhem, szalonego naukowca.

Przysięgam, nie zmyśliłem ani słowa. W teorii film jest kontynuacją, tudzież spin-offem wypuszczonej w zeszłym roku "Betonowej Utopii", lecz nie dość, że nawiązania do tamtego filmu kończą się na fakcie, że Seul stał się pustkowiem po tamtym trzęsieniu ziemi, to do kompletu - jak widzisz - nie jest to obraz szczególnie mocno nastawiony na fabułę.

Myśliwi z ruin (2024) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Efekty to jedno, ale za tę pracę kamery powinien być kryminał 

Stary

Ale to nie dla fabuły się takie filmy ogląda - przynajmniej teoretycznie. Liczy się pomysłowa, zwariowana, napompowana testosteronem akcja. I tak jak absolutnie jest tu parę ciekawie pomyślanych popisów kaskaderskich, nawet ze dwa na tyle oryginalne, że nie kojarzą mi się z żadnym innym filmem, a nadludzka siła Nam Sana wielokrotnie prowadzi do szczerze komicznych sytuacji, tak bardzo ciężko jest te momenty docenić, ponieważ ktoś mądry wymyślił, aby całą akcję kręcić z bliska, z ręki, do kompletu ciągnąc oko kamery za ruchem ręki/nogi/kija. W teorii może to skutkować lepszą dynamiką sceny i poczuciem siły ciosów, ale należałoby to lepiej przemyśleć i ukierunkować. Bo kiedy wszyscy po prostu się trzęsą - łącznie z kamerą - efekt końcowy daleki jest od satysfakcjonującego. Przy odrobinie dobrej woli da się rozumieć, co się dzieje, ale to nie powinien być wysiłek i walka człowieka z obrazem.

Problemem dla części widzów może być również poziom wizualiów. Jeśli jesteś przyzwyczajony do koreańskiej kinematografii, to wiesz zapewne czego możesz się spodziewać. Cały film dosłownie wypchany jest efektami wizualnymi - od teł, przez eksplozje, efekty cząsteczkowe, na całych postaciach kończąc. Nawet wielki blockbuster z gigantycznym budżetem mógłby mieć problem, aby pospinać taki natłok komputerowej grafiki w wiarygodny sposób, a tu mamy do czynienia z relatywnie skromną, koreańską produkcją, zmierzającą prosto na Netfllixa. Próbuję przez to powiedzieć, że CGI w filmie wygląda w najlepszych momentach jak większość koreańskich filmów, w najgorszych jak produkcja sprzed dwudziestu lat albo gra z czasów PS3. Jeśli więc szczypią cię w oczy efekty nie spełniające obecnych standardów ("standardy" to może trochę niefortunne słowo, ale rozumiesz do czego piję), może być tak, że wyłączysz film już po wprowadzającej głównych bohaterów scenie z krokodylem. Ja osobiście jestem przyzwyczajony, więc godzę się na taką konwencję, ale naprawdę nie ma fu czego chwalić, a miejscami kompozycja efektów z obrazem jest na tyle kulawa, że dosłownie zaczyna przeszkadzać.

Ja wiem, że jestem tu głównie znany jako ten, co wiecznie marudzi, ale naprawdę ciężko jest mi "Myśliwych z Ruin" komuś polecić. Fabuły jest tu tyle, że równie dobrze mogłoby jej nie być wcale, akcja czasami potrafi zrobić wrażenie, nawet jeśli śledzenie jej jest upierdliwe, ale montaż regularnie tworzy błędy i dziwne sytuacje (wrogowie stoją naprzeciwko siebie, cięcie do innej sceny, powrót i nagle protagonista bierze antagonistę od tyłu, z zaskoczenia), CGI w najlepszym wypadku jest znośne. Jedynie główni bohaterowie i ich pełna komicznych sytuacji relacja była szczerze sympatyczna od początku, do końca i rzeczywiście mogę ją z miłą chęcią pochwalić. Ale to trochę mało, aby usprawiedliwić ponad stuminutowy seans.

Atuty

  • Sympatyczna relacja głównych bohaterów;
  • Absurdalna siła Nam Sana;
  • Kilka ciekawych wizualnie akcji.

Wady

  • Mizerna fabuła;
  • KiepskI montaż;
  • Praca kamery, od której boli głowa;
  • Miejscami naprawdę kulawe CGI.

"Myśliwi z Ruin" to film, który nie sprawi, że po seansie stracisz chęć do życia, ale nie ma w nim niemalże nic rzeczywiście godnego uwagi, a wiele jego elementów składowych zrealizowanych zostało wręcz poniżej średniej. Na pewno znajdą się widzowie, którzy lubią albo akurat potrzebują takiej bezmózgiej młucki i dla nich to będzie nieźle spędzony czas, ale nie dla mnie.

4,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper