One Piece (2023)

One Piece (2023) – recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Nieidealna ale adekwatna adaptacja mangi Eiichiro Ody

Piotrek Kamiński | 03.09.2023, 20:00

Monkey D. Luffy, Roronoa Zoro, Nami, Usopp i Sanji – to główni bohaterowie pierwszego sezonu nowego serialu Netflixa i przy okazji oryginalni Piraci Słomkowego Kapelusza. Na przestrzeni ośmiu, około 60 minutowych odcinków dowiemy się co w nich takiego specjalnego i jak poznali się z tym pierwszym, po czym wyruszymy na Grand Line! Przynajmniej, jeśli serial znajdzie odpowiednio dużą widownię w odpowiednio krótkim czasie...

Jeśli jakaś ćwiartka słownictwa zawartego w powyższym wstępie brzmi dla ciebie jak kompletny bełkot, nic się nie martw. Tym razem ludzie odpowiedzialni za adaptację nie pokpili sprawy, zakładając, że widzowie i tak już znają wszystkie postacie, wydarzenia i wątki. Początek jest wręcz niemal bliźniaczo podobny do tego, co otrzymaliśmy w mandze, przedstawiając nam Luffy'ego, Koby'ego, Zoro, Shanksa. Dalej scenarzyści i reżyserzy (a paru ich tu swoje paluchy maczało) zmieniają pewne detale, omijają co bardziej poboczne wątki, skupiają się na przedstawieniu wstępu do szerszej historii z mangi, zasadniczo upychając niemal 12 tomików materiału w ośmiu godzinach telewizji. Swoją drogą – czy to niesamowite, że „One Piece” zaczął być wydawany w Jumpie ledwie dwa lata po zakończeniu „Dragon Balla”, dwa lata przed dawno dopowiedzianym „Naruto” i jakimś cudem wciąż trwa i zbiera pochwały od czytelników? Osobiście zainteresowałem się nim w jakimś tam stopniu, kiedy do nadrobienia było już z 600 rozdziałów, więc odłożyłem go „na później”, ale jakoś z roku temu zaczęliśmy czytać z młodym pierwsze rozdziały, bo pokończyło nam się wszystko inne i... Jesteśmy teraz fanami! Czy serial Netflixa jest równie dobry? Nie, moim zdaniem nie. Ale nie ma w tym niczego złego.

Dalsza część tekstu pod wideo

One Piece (2023) – recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Rozbudowany z głową prolog

Nami, Luffy i Zoro

Fabuła tych ośmiu odcinków zawiezie nas przez wszystkie główne wątki początkowej fazy mangi – zaczniemy od Marines dowodzonych przez Morgana (Langley Kirkwood), następnie Luffy (Inaki Godoy) stanie naprzeciwko Klaunowi Buggy'emu (Jeff Ward), odwiedzimy Kayę i Klahadore (Celeste Loots i Alexander Maniatis), zjemy obiad w Baratie i odwiedzimy park rozrywki Arlonga (McKinley Belcher). Nie są to najdokładniejsze adaptacje tych historii – na przykład całe starcie z Buggym rozgrywa się na jego arenie cyrkowej, a mieszkańcy znanego z komiksu miasteczka są jego więźniami, przykutymi do trybun, zmuszonymi do oglądania jego wątpliwej jakości popisów. Przyznam, że w pierwszej sekundzie byłem zawiedziony, że po pierwszym, bardzo blisko trzymającym się oryginału odcinku, natychmiast dostawaliśmy tak duże odstępstwo od materiału źródłowego. Później jednak poszedłem po rozum do głowy – czy naprawdę akcja rozgrywająca się w kolejnym, podobnym do poprzedniego miasteczku byłaby tym, czego chcieliby widzowie? Arena cyrkowa świetnie pasuje do Buggy'ego i jest wizualnie miejscem zupełnie innym niż ulice miasta. 

W podobnie świadomy sposób zmieniono i część innych wydarzeń, a niektóre wręcz po prostu dodano, wiedząc jak historia potoczy się dalej. Już w otwierającej serial scenie śmierci Gol D. Rogera można zobaczyć Mihawka (Steven John Ward) czy Shanksa (Peter Gadiot). Całkiem prędko poznajemy też wiceadmirała Garpa (Vincent Regan) i dowiadujemy się co łączy go z Luffym. To zwłaszcza ten ostatni wątek całkiem mocno rozbudowuje historię, względem tego, co oferowała na tym etapie manga. Widać, że twórcy serialu wiedzą co robią, czemu ciężko się zresztą dziwić, jako że jednym z producentów był sam pan Oda, przez którego ręce musiały przejść wszystkie scenariusze, własne propozycje i zmiany względem oryginału. 

One Piece (2023) – recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Mocna obsada, ale reżyserko nie wszystko działa tak, jak powinno

Pierwszy statek

Części fanów na pewno przykro będzie, że ich ulubione poboczne wątki, jak ten z piratem w skrzyni, zwariowane walki i niedorzecznie stylowe potwory morskie musiały pójść pod nóż. Osobiście najbardziej boli mnie brak tych ostatnich, zwłaszcza, że mało kto projektuje tak zakręcone potwory, jak Oda. Tymczasem w serialu mamy praktycznie tylko wąż morski z młodości Luffy'ego i ryboludzie, z Arlongiem na czele. Mało! W ogóle odnoszę wrażenie, że w serialu live action bardziej rzuca się w oczy fakt, że to właśnie główni bohaterowie są głównymi bohaterami. Co mam przez to na myśli? Ano to, że wszyscy inni, bardziej przypadkowi mieszkańcy Wschodniego Morza mają zwyczajne włosy, zwyczajne ciuchy, nie różnią się przesadnie od mnie, czy ciebie. Tak więc, kiedy pod koniec sezonu trafiamy do wioski, z której pochodzi Nami (Emily Rudd), jedyne dwie kolorowe, wyróżniające się, czy to ubraniami czy włosami postacie natychmiast rzucają się w oczy, jak gdyby nosiły koszulki z napisami „postać ważna dla fabuły”. Niby nic takiego, ale chciałoby się aby filmowcy lepiej wykorzystali unikalną kreskę Ody.

Tym, co udało się natomiast uchwycić, są charaktery głównych bohaterów (w większości). Luffy jest dokładnie tym typem niepoprawnego optymisty, którego oczekiwaliśmy. Godoy ma w oczach niezbędne do prawidłowego zagrania go iskierki, sprawiające, że wygląda jakby uśmiechał się, nawet kiedy ma neutralną minę. Potrafi też jednak przykryć je cieniem, w tych paru momentach, w których Luffy nie może już znieść czyjejś niegodziwości. Rudd jako Nami wypada zazwyczaj okej – kiedy już pogodzimy się z tym, że kształty proponowane przez autora mangi nie miałyby prawa zadziałać na ekranie telewizora. Jest zaradna, cwana, w mgnieniu oka zmienia się z sympatycznej koleżanki naszych bohaterów, w kalkulującą, bezwzględną złodziejkę. Mam jednak wrażenie, że Rudd jest trochę zbyt sztywna na twarzy, przez co część bardziej emocjonalnych scen z jej udziałem wypada deczko blado. Mackenyu (nie tak dawno temu Seiya w „Rycerzach Zodiaku” Bagińskiego) to iście natchniony wybór na Zoro – głównie dlatego, że na ten moment musi on być przede wszystkim kozakiem z trzema mieczami. Zobaczymy jak pójdą mu wymagające szerszego wachlarza aktorskiego sceny. Jacob Romero nie dość, że wygląda, to jeszcze i zachowuje się dokładnie tak jak Usopp – ucieka przed zagrożeniem, wybałusza oczy, opowiada niestworzone bajki z sobą jako głównym bohaterem, ale kiedy jego przyjaciołom grozi niebezpieczeństwo, nigdy ich nie zostawi. Stawkę zamyka Taz Skylar jako Sanji i tak jak wygląda dokładnie tak, jak powinien – nawet kopniaki z dłońmi schowanymi w kieszenie w jego wykonaniu wyglądają wiarygodnie – tak scenarzyści schowali odrobinę jego naturę bawidamka. Niby wciąż jest kobieciarzem, ale znacznie bardziej subtelnym i nie zakochującym się we wszystkim co się rusza i ma biust. Trochę szkoda.

Sceny walki wypadają podobnie jak projekty przeciwników, z którymi mierzą się nasi bohaterowie – raz lepiej, a raz gorzej. Z jednej strony mamy sympatyczną choreografię pojedynków – może nie tak pomysłową, jak w oryginale, ale satysfakcjonującą, zwykle możliwą do złapania w oko kamery. Z drugiej, regularnie miałem wrażenie, że aktorzy czekają z ciosem na przeciwnika żeby zdążył się zasłonić, jakby zabrakło im czasu na porządne przećwiczenie walk przed kręceniem. Podobnie różnie wypadają same postacie. Luffy i cała główna obsada wyglądają po prostu świetnie, ale już ci bardziej szalenie zaprojektowani wrogowie musieli zostać ugrzecznieni. Jest to zrozumiałe, biorąc pod uwagę jak luźne podejście do anatomii ma Oda, lecz to nie tutaj znajduje się problem z ich przeniesieniem na język telewizji. Jeśli spojrzymy na takiego Morgana, już na pierwszy rzut oka będzie jasne, że to właśnie on. Ma blond włoski, ma siekierę zamiast ręki i tę dziwną, metalową dolną szczękę. Problemem jest ta ostatnia, ponieważ wygląda jak chamski, tani cosplay, a nie rzeczywisty kawał stali, przytwierdzony do czyjejś żuchwy. Tak samo miecz Arlonga, cały Don Krieg i kilka innych przykładów.

„One Piece” Netflixa może pochwalić się byciem solidną adaptacją japońskiego serialu/komiksu, posiadającym tę przewagę nad poprzednikami, że jej autorzy nie próbowali na siłę robić upychać jak największej ilości materiału w jednym filmie (o was mówię, „Ghost in the Shell” i „Battle Angel Alita”). Fabuła trzyma się oryginału, rozbudowując go pod czujnym okiem autora, aktorzy dopasowani zostali pierwszorzędnie, efekty wizualne... mogą być. Tak naprawdę moim jedynym, ale za to ogromnym problemem z dzisiejszym serialem jest to, jak płytki emocjonalnie jest, kiedy zestawić go z mangą. Niesamowicie smutne historie Kayi, Usoppa, Sanjiego, psia mać, niemalże wszystkich postaci z komiksu, włącznie z rozrywającą serce historią pieska Chouchou w mieście zajętym przez Buggy'ego, tutaj albo nie wywołują żadnych emocji albo zostały wręcz kompletnie wycięte, a to właśnie za to przywiązanie do detali, za tworzenie kompletnych historii poszczególnych postaci, za wracanie do nich i dalsze rozbudowywanie fani pokochali „One Piece”. Jeśli dadzą radę to naprawić w drugim sezonie, będzie genialnie. Trzymam kciuki.

Atuty

  • Bardzo dobrze dobrana obsada;
  • Rozwija początkowe wątki w oparciu o dalsze rozdziały mangi;
  • Te postacie i miejsca, które dostaliśmy, wyglądają i zachowują się tak, jak powinny;
  • Akceptowalne CGI i przyjemna, piracka ścieżka dźwiękowa;
  • Niezłe sceny walki...

Wady

  • ...choć wypadłyby jeszcze lepiej, gdyby dać aktorom więcej czasu na przygotowanie się;
  • Reżyseria często nie daje rady w temacie wywoływania u widza emocji;

„One Piece” łapie wiatr w żagle już od pierwszego odcinka i ostro pruje fale aż do ostatniego. Emocjonalnie nie wszystko gra tak, jak powinno, ale jeśli chodzi o poszanowanie oryginału i wywoływanie u widza niemal niepohamowanej żądzy przygody, jest dobrze. Trzymam kciuki za drugi sezon i zapraszam do oglądania!

7,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper