Babilon (2022)

Babilon (2022) - recenzja, opinia o filmie [UIP]. Nowy film Damiena Chazelle'a ze zjawiskową Margot Robbie 

Piotrek Kamiński | 22.01.2023, 18:00

Historia kilku barwnych postaci, które swoją świetność świętowali w czasach zwariowanego, przepełnionego chaosem i brakiem zahamowań kina niemego. Czy uda im się utrzymać na powierzchni, kiedy w filmach pojawi się dźwięk? A może znikną? Zapomniani. Jedne z wielu cegiełek, które współtworzyły Hollywood. Gwiazdy, których blask się po prostu skończył.

Po wybitnym "Whiplash" Damien Chazelle natychmiast stał się w Hollywood kimś. Tak świetny aktorsko, operatorsko i oczywiście muzycznie film został nakręcony przez ledwie 29 letniego, nieznanego chłopaka znikąd? Wszyscy entuzjaści kina czekali co pokaże następnym razem, czy film z J.K. Simmonsem i Milesem Tellerem był jedynie przypadkowym przebłyskiem geniuszu, czy może obserwujemy właśnie narodziny nowej gwiazdy reżyserii. Podobno "Babilon" już wtedy chodził mu po głowie, ale producenci stwierdzili, że może to być na tamten moment zbyt ambitny projekt i zasugerowali zrobienie czegoś innego. Zrobił więc "La La Land", czarujący musical, który nawet przez kilka sekund był najlepszym filmem roku. Dostaliśmy odpowiedź - Chazelle wie, co robi i jego filmów należy wypatrywać z daleka. Mój entuzjazm w stosunku do jego osoby opadł trochę po raczej byle jakim serialu "The Eddy", przy którym nasz reżyser również maczał palce, ale kiedy dowiedziałem się, że robi kolejny film, tym razem ze świetnymi Bradem Pittem i Margot Robbie, nie mogłem przejść obok niego obojętnie.

Dalsza część tekstu pod wideo

Babilon (2022) - recenzja filmu [UIP]. Tak naprawdę to Hollywood jest tu głównym bohaterem

Światła, kamera, akcja

Fabuła, podobnie jak wszystko w dzisiejszym filmie, jest raczej chaotyczna i służy pokazaniu zmian - tych dobrych i tych złych - zachodzących w Hollywood na początku lat trzydziestych ubiegłego wieku. To sama Fabryka Snów jest tu głównym bohaterem, a Jack Conrad (Brad Pitt), Nellie LaRoy (Margot Robbie), Manny Torres (Diego Calva), czy Sidney Palmer (Jovan Adepo) są jedynie instrumentami pozwalającymi opowiedzieć jej historię. Jest to zazwyczaj raczej smutna opowieść, choć zdecydowanie ma również bardziej wesołe momenty. I seks i narkotyki. W olbrzymich ilościach.

Bohaterowie na przestrzeni trzech godzin przechodzą przez swoje historie, ale tak naprawdę żadna z nich nie jest tą najważniejszą. Substytutem widza jest niby Manny, ambitny Hiszpan, który bardzo chciałby pracować w Hollywood. Kiedy go poznajemy, zajmuje się słoniem mającym uświetnić wystawne przyjęcie, na którym wszyscy piją, ćpają i uprawiają seks bez choćby odrobiny wstydu. Wpada mu w oko piękna blondynka, Nellie, nieudolnie próbująca dostać się do środka. Od pomocy w przedostaniu się przez ochronę rozpoczyna się ich burzliwa znajomość. Zbieg okoliczności pozwoli jej zostać dostrzeżoną i dostać niewielką rolę w filmie, który katapultuje ją do sławy. Innym z gości jest Conrad, ulubieniec tłumów, wielka gwiazda niemego kina, amant i kolosalny alkoholik. To właśnie odwiezienie jego zalanej w trupa dupy do domu pozwoli Manny'emu przedrzeć się do świata filmu. Stawkę zamyka Sidney, czarny muzyk jazzowy obdarzony wielkim talentem. Ten ostatni jest zdecydowanie najmniej eksponowaną na ekranie postacią, których historię poznajemy od początku do końca, ale może być to celowy zabieg ze strony reżysera, biorąc pod uwagę jak toczą się dalej losy poszczególnych bohaterów.

Babilon (2022) - recenzja filmu [UIP]. Wizualny i muzyczny przepych

Nellie i Manny


Sekwencja otwierająca film trwa około 30 minut i dopiero po niej na ekran wjeżdża tytuł filmu, podkreślając obraz rozpusty, który przed chwilą obejrzeliśmy i niejako zapowiadając, że to ledwie początek. Cała scena jest piekielnie wręcz chaotyczna. Poznajemy wszystkich bohaterów, na imprezie dzieje się kilka pomniejszych historii, a całość regularnie przecinana jest utworami muzycznymi, od pięknego, klasycznego jazzu, po piosenkę o głaskaniu... kotka. Jest zmysłowo i parno, ciała bohaterów świecą się od potu, a do gęstości atmosfery dokłada się również dym papierosowy, ochoczo wydychany z płuc niemalże wszystkich uczestników imprezy. Jednocześnie, szybko zaczynamy czuć, że to wszystko przesada. Że bardziej niż podniecenie, czujemy odrazę i przebodźcowanie. Chazelle dodatkowo uwypukla to szalejącą kamerą, płynącą z miejsca w miejsce, od postaci do postaci, wydarzenia do wydarzenia. Ujęcia są długie i dobrze zaplanowane, a ich kręcenie musiało być koszmarem dla całej ekipy. Pierwsza połowa filmu jest nimi dosłownie wypchana, a bodajże najbardziej imponujące z nich ma miejsce niedługo po imprezie, na pierwszym dniu zdjęciowym. Kamera zabiera widzów przez kilka ustawionych niemalże jeden na drugim planów, a na każdym z nich reżyser i pomocnicy próbują panować nad aktorami. Przed płotem strajkują statyści, a w centrum tego wszystkiego Nellie zmierza na podbój swojej pierwszej sceny. Czysty chaos, ale jest w nim rytm i dusza, sprawiające, że świetnie się go ogląda.

Jak zawsze u Chazelle'a, istotnym bohaterem filmu jest muzyka autorstwa Justina Hurwitza. Jego kompozycje jazzowe jak zawsze robią wrażenie, pięknie podkreślając wizualny przepych i chaos, nadając wydarzeniom odpowiednie tempo. Najbardziej jednak spodobał mi się główny motyw muzyczny, przewijający się w kilku utworach na przestrzeni całego filmu. Jest jednocześnie bardzo prosty, a przez to łatwo wpadający w ucho i w zależności od aranżacji i miejsca wykorzystania, może być jednocześnie raczej pozytywny, albo melancholijny i smutny.

Druga połowa filmu dzieje się już po debiucie kina gadanego. Zmieniło się kino i zmienił się jego świat. Zaczęły się elegancja, wyrafinowanie, kinematografia weszła jako sztuka na wyższy poziom. Spotkałem się z opiniami, że druga część filmu jest z tego powodu nudna, bo nic się nie dzieje, ale osobiście się z tym nie zgadzam. Sytuacja stale ewoluuje, nasi bohaterowie próbują się odnaleźć w tym nowym świecie, pojawiają się zupełnie nowe kłopoty. Jedną z postaci wprowadzonych już niemalże na ostatniej prostej jest gangster, James McKay, grany przez Tobey'ego Maguire'a. Specyficzna decyzja castingowa, ale o dziwo skuteczna. Tobey nie wygląda może na najbardziej przerażającego gościa na osiedlu, ale ta jego naturalna „dziwność” sprawia, że w odpowiednim otoczeniu wypada całkiem przekonująco. Cały związany z nim wątek jest natomiast zwariowanie odklejony od reszty filmu, wizualnie zahaczając nawet lekko o horror, a scenariuszowo o farsę. To chyba najmniej udany element całej produkcji, choć też jakiś tam swój urok posiada. Wydaje mi się, że druga połowa filmu zawodzi część widowni ze względu na to, że wątki poszczególnych bohaterów kończą się raczej bez wiwatów, ale tak jak mówiłem wcześniej, to nie oni są w tym filmie najważniejsi a zmieniający się duch Hollywood.

Ostatecznie jednak, jeśli zastanowić się nad tym, co Chazelle mówi nam o początkach Fabryki Snów, okaże się, że nie ma tego zbyt wiele. To pięknie wyglądający i brzmiący film z wystrzałowymi występami właściwie całej obsady i Margot Robbie błyszczącą wysoko nad całą resztą, ale fabuła poświęca opowiadanie o postaciach na rzecz szerszego kontekstu historycznego i społecznego, przy czym nie robi z tym kontekstem niczego przesadnie ciekawego. Nie zdobywa się na żaden celny komentarz, niczym nie zaskakuje, jedynie bardzo powierzchownie prezentuje temat i na koniec rzuca w widza montażem pokazującym jak pięknie rysuje się przyszłość kinematografii. Biorąc pod uwagę dzisiejszy stan rzeczy, ciężko mi podzielać entuzjazm reżysera w tej materii. 

Atuty

  • Masa długich, rozplanowanych w najdrobniejszych detalach ujęć;
  • Piękne zdjęcia;
  • Ścieżka dźwiękowa Justina Hurwitza;
  • Przede wszystkim Margot, choć cała obsada wypada bardzo korzystnie;
  • Rytmiczny, żwawy montaż.

Wady

  • Część wątków trochę niedociągnięta, mało satysfakcjonująca, albo niepasująca;
  • Niby opowiada o okresie zmian między kinem niemym, a gadanym, ale zdaje się nie mieć na ten temat nic do powiedzenia.

„Babilon” to niemalże definicja przepychu, przesady i wyuzdania. Pięknie wyglądający i brzmiący film, jak to u Chazelle'a, dodatkowo windowany hipnotyzującym występem Margot Robbie, ale ostatecznie raczej pusty, powierzchowny. Trzeba jednak przyznać, że nie czuć tych trzech godzin w fotelu. Jedna ze słabszych pozycji reżysera, ale wciąż warta uwagi.

7,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper