Strażnicy sprawiedliwości (2022)

Strażnicy sprawiedliwości (2022) - recenzja, opinie o serialu [Netflix]. Liga sprawiedliwości po taniości

Piotrek Kamiński | 03.03.2022, 21:00

Kiedy niestrudzony obrońca ziemi postanawia postawić na radykalne metody, reszta jego superprzyjaciól, z wzorowanym na Batmanie Knight Hawkiem na czele, musi ustalić jak do tego doszło. Takiej "Ligi sprawiedliwości" DC nigdy nie nakręci.

Adi Shankar to, na swój sposób, geniusz. Wszedł do Hollywood w zasadzie z ulicy i zaczął głośno krzyczeć o tym, że chce robić filmy na podstawie znanych marek - Spawna, Batmana, Mortal kombat i tym podobnych. Naturalnie nikt nie traktował go poważnie, ale jego zapał został dostrzeżony. W 2012 postanowił olać konwenanse i pójść pod prąd. Zdobył Thomasa Jane'a i Rona Pearlmana, po czym bez zgody kogokolwiek nakręcił z nimi krótki "Punisher: Dirty laundry". Ludzie byli w większości zachwyceni, więc Shankar postanowił iść za ciosem. Tak narodził się jego bootleg universe, a więc seria nielicencjonowanych, fanowskich filmów, wśród których znaleźli się "Power rangers" dla dorosłych i "Pokemony" dla dorosłych. Rozwinięciem tej idei jest dzisiejszy serial. Skoro nikt z DC nie pozwoli mu nakręcić własnej Ligi sprawiedliwości, to nakręci ją sobie po swojemu - nieoficjalnie. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Strażnicy sprawiedliwości (2022) - recenzja serialu [Netflix]. Oczywiste kopie oryginałów

Marvelous man

 

Rzecz zaczyna się od odrobiny historii. Czterdzieści lat wcześniej na ziemi pojawił się niejaki Marvelous Man (Will Yun Lee) i w pojedynkę zakończył trzecią wojnę światową. Niedługo po tym dołączyli do niego inni bohaterowie. Knight Hawk (Dallas Page) jest tylko zwykłym człowiekiem, ale posiada intelekt i technologię, które pozwalają mu walczyć na równi z resztą. The Speed (Sharni Vinson) jest szybsza nawet od Marvelous mana. Amazing man (Derek Mears) posiada moce siedmiu bogów, co czyni go w zasadzie niezwyciężonym. Są też królowa-bogini, łuczniczka i paru innych. Wspólnie, jako tytułowi Strażnicy sprawiedliwości, dbają o to aby reszta świata mogła żyć spokojnie. Jednakże po latach niestrudzonej pracy, największy obrońca ziemi postanawia, że ma dosyć. Przedstawiciele rządów świata zaczynają obwiniać siebie nawzajem o zaistniałą sytuację. Konflikt wisi na włosku. Knight Hawk postanawia działać, dojść do sedna sprawy i zapobiec najgorszemu. 

Nie trzeba być specjalistą, aby połączyć sobie kropki kto jest kim. Większość postaci jak żywo została zerżnięta od DC, choć na chwilę wjeżdża nawet coś na wzór Spider-Mana, a Knight Hawk ma do dyspozycji urządzenie, które ciężko nie skojarzyć z Cerebro, profesora Xaviera. Shankar chciał opowiedzieć o znanych superbohaterach nie martwiąc się o to, na ile pozwoli studio, więc po prostu zrobił sobie własne ich wersje i puścić wodze fantazji. Problem w tym, że fantazja ta opiera się głównie na wykorzystanych już wcześniej pomysłach i internetowych memach. W pewnym momencie ktoś nawet nabija się z tutejszej wersji Aquamana, że jedyne co potrafi to gadać z rybami - żart, który wszyscy słyszeli już milion razy. Sama fabuła ma nawet swoje momenty i potrafi pozytywnie zaskoczyć, ale ciągnie ją w dół horrendalnie kiepska realizacja. 

Strażnicy sprawiedliwości (2022) - recenzja serialu [Netflix]. Czy można nakręcić coś źle z premedytacją? 

Plastusiowy zbir

 

Rzecz dzieje się w latach osiemdziesiątych, w alternatywnej rzeczywistości, więc twórcy celowo poszli w taniochę znaną ze złotych lat ery VHS. Kostiumy są tanie, lajkrowe, z chamskim plastikiem przyklejonym tu i tam żeby imitować zbroję. Nie lepiej prezentują się plany zdjęciowe. Tych kilka dekoracji z tektury, czy innego styropianu wygląda komicznie źle, do kompletu często kłując w oczy wściekle kolorowym światłem i tanim CGI. Rozumiem, że taki właśnie był zamysł i nie mam z tym żadnego problemu, ale Shankar dorzuca jeszcze do ognia sceny wykonane metodą poklatkową z użyciem plastelinowych modeli, animację kreskówkową, pixel art, miniatury i wszystko to bez większego ładu i składu. Dynamika animowanych ujęć często kłóci się wręcz z materiałem nakręconym przed kamerą, a stroje nie do końca zgadzają się między poszczególnymi wersjami. Kanonada bodźców jest nieustępliwa i staje się męcząca już w pierwszym z siedmiu odcinków i w imię czego? Po co na przykład przed zabiciem kogoś na ekran wskakuje chromowane "finish him", a później "fatality"? Żeby pokazać, że Shankar lubi Mortala? Za pierwszym razem było to nawet zabawne, ale później już tylko męczy.

Aktorstwo jest odpowiednie do testu produkcji - czyli bardzo niskich lotów, ale pasujące do klimatu. Dawny zapaśnik "Diamond" Dallas Page potrafi zaprezentować się przed kamerą w taki bardzo teatralny, przesadnie zamaszysty sposób, dzięki czemu grająca żonę Marvelous mana Denise Richards wygląda wręcz subtelnie w swojej kreacji, co samo w sobie powinno powiedzieć widzowi wszystko o typie zaprezentowanego aktorstwa. Uważam jednak, że taka nieprzypadkowa nijakość mogłaby nawet zadziałać, gdyby nadrabiała dobrym montażem i scenariuszem. Tymczasem montaż jest zwyczajnie okropny, często nie da się dosłownie ustalić gdzie znajdują się bohaterowie względem siebie, akcja jest powolna i bez polotu - chyba że mówimy o segmentach animowanych. Te robią bardzo sympatyczne, nawet jeśli oderwane od reszty produkcji, wrażenie.

Scenariusz zaskakuje pozytywnie ciekawym punktem wyjścia, ale później rozłazi się, próbuje stworzyć cały świat, całą sieć połączeń w ledwie kilka godzin i oczekuje, że widz jakimś cudem nadąży. Pod koniec znowu zaczyna robić się nawet ciekawie i przyznam, że nie spodziewałem się niektórych zwrotów akcji, ani tego jak sympatycznym gościem może być Derek Mears, którego do tej pory kojarzyłem przede wszystkim jako Jasona z "Piątku trzynastego" i Kickpunchera z "Community". Części widowni nie podejdzie jednak raczej finał tej opowieści, bo zasadza się w dużej mierze na elementach fabuły tak charakterystycznych dla Netflixa, że nie muszę nawet pisać dokładnie o co chodzi, a i tak każdy dobrze wie co i jak.

"Strażnicy sprawiedliwości" są jak potok myśli, przelany na celuloid bezpośrednio z mózgu Shankara. Problem w tym, że właśnie przydałby się jakiś filtr, jakiś producent, który powiedziałby mu, które z jego pomysłów mają sens (bo jest tu trochę dobra), a które nie. To absolutna sieczka, korzystająca z wymówek w stylu "to miało tak wyglądać" aby spróbować ukryć fakt, że mamy do czynienia z produkcją nieprzemyślaną i zrobioną trochę na odwal się. Kiedy David Sandberg robił swoje "Kung Fury", zabawne, składające hołd klasyce sytuacje i teksty sypały się jak z rękawa. Widać było, że autor kochał absurdalność tamtego kina i postanowił wykorzystać fakt, że dzisiaj coś takiego można by zrobić nawet i we własnym garażu, aby stworzyć mu piękną laurkę. W "Strażnikach sprawiedliwości" tej miłości nie czuć.

Atuty

  • Parę ciekawych pomysłów scenariuszowych;
  • Fragmenty animowane.

Wady

  • Zły montaż i kiepska reżyseria;
  • Przeładowana, niespójna fabuła;
  • W znacznej mierze kopiuje znane już historie.

"Strażnicy sprawiedliwości" to taka nieoficjalna "Liga sprawiedliwości", która wygląda jakby nakręcili ją za drobniaki w latach osiemdziesiątych... Na kwasie. Jestem pewien, że niektórym się spodoba, zwłaszcza, że ma w sobie kilka ciekawych pomysłów, ale dla mnie to za mało.

3,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper