Recenzja: Carmageddon: Max Damage (PS4)

Recenzja: Carmageddon: Max Damage (PS4)

Łukasz Ciesielski | 15.07.2016, 13:39

W czasach, gdy standardowe wyścigi zaczynają nudzić, człowiek zaczyna szukać jakiejś odskoczni. Nagle na horyzoncie pojawia się dawno zapomniana marka. Jak po wielu latach zmieniła się rzeź na kołach?

Na powyższe pytanie odpowiem już teraz. Otóż niewiele się zmieniło – żeby nie powiedzieć, że nic. Za dzieciaka uwielbiałem Carmageddon. Jak można się domyślić, głównie z uwagi na przerażająca brutalność względem przechodniów i możliwość totalnej destrukcji pojazdów przeciwników. W nowej odsłonie wciąż możemy oddawać się tym makabrycznym przyjemnościom, ale po tak długiej nieobecności na rynku liczyłem na coś więcej, niż twórcy nam ostatecznie zaserwowali.

Dalsza część tekstu pod wideo

Nie należę do graczy, dla których grafika jest najważniejsza. Tym bardziej, jeśli do czynienia mam z grą niezależną. Jednak w przypadku najświeższego dzieła ekipy Stainless Games oczekiwałem oprawy nieodbiegającej zbytnio od dzisiejszych standardów. To, co ujrzałem tuż po włączeniu gry, sprawiło, że cofnąłem się w czasie o jakieś piętnaście lat. Na podłożu widoczne są sporych rozmiarów piksele, a przechodnie wciąż są kanciaści. Od strony wizualnej nowy Carmageddon wygląda jak mod oryginału poprawiający trochę wygląd pojazdów. W tym aspekcie niezwykle się zawiodłem.

Dla odrobiny kontrastu pochwalę mapy. Te, przeznaczone do wyścigów lub mieszanki ścigania się, niszczenia wrogów i rozjeżdżania pieszych, są zaskakująco duże i rozbudowane, dzięki czemu można tu znaleźć wielopoziomowe trasy z sekretnymi przejazdami i ciekawymi widokami. Różnorodności dodaje także odmienny krajobraz. Mamy tutaj pustynię, środek miasta ze stadionem, koło podbiegunowe czy choćby skalistą wyspę. Oprócz tych sporych rozmiarów map, są tu także te mniejsze plansze, zaprojektowane specjalnie do jednego zadania - rozwalenia jak największej liczby przeciwników w określonym czasie. Widać, że w mapy właśnie wpakowano większość zebranego budżetu.

W odróżnieniu do poprzednich odsłon, w Max Damage zastaniemy dużą liczbę pojazdów. Jest ich ponad trzydzieści, a wśród nich między innymi klasyczny czerwony Eagle R z charakterystycznym grzebieniem na dachu. Pojazd ten zawsze kojarzył mi się z tym, który prowadził Dick Dastardly w Odlotowych Wyścigach. Wspominam o tej kreskówce nie bez powodu, ponieważ widzę więcej inspiracji, jak na przykład Dragster Pięknego Piotrusia czy pojazd Mrówczego Gangu. Niestety, nie samą ilością maszyn się żyje i pojazdy, oprócz ciekawego wyglądu, muszą te się dobrze prowadzić. Tutaj twórcy się nie wykazali i większość maszyn nie nadaje się do jazdy. Nie rozumiem takiej decyzji i pragnę wierzyć, że zabrakło po prostu czasu na odpowiednie doszlifowanie. Jeśli jednak miał to być celowy zabieg, to cóż… Idiotyczne postąpienie.

Granie na sentymentach nie zawsze odnosi pożądany sukces. Szczególnie, gdy oczekiwania ma się spore względem finalnego produktu. nie tyle mnie zawiodło, co po prostu nie okazało się produktem, którym chciałem, żeby było. Co prawda można spędzić przy grze sporo czasu (zaliczenie całej kariery to jakieś dziesięć godzin), ale bez jakiegokolwiek zalążka fabuły lub chociaż jakiegoś celu, do którego warto by dążyć, obcowanie z tym tytułem może znudzić, także nie warto wydawać 169 zł. Poczekajcie na promocję… i to ogromną.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Carmageddon: Max Damage

Atuty

  • Duże i ciekawe mapy
  • Spora ilość pojazdów
  • Przejeżdżanie przechodniów

Wady

  • Fatalna kontrola pojazdów
  • Koszmarna grafika
  • Wysoka cena
  • Nudzi

Każdy kto miał wcześniej do czynienia z Carmageddon z pewnością poczuje się zawiedziony. W obecnej formie to tytuł wyłącznie dla wielbicieli retro.

Łukasz Ciesielski Strona autora
cropper