Recenzja: Star Wars: The Force Unleashed II (PS3)

Recenzja: Star Wars: The Force Unleashed II (PS3)

Pyszny. | 28.10.2010, 18:49

LucasArts straciło właśnie szacunek w moich oczach. Nie dlatego, że Star Wars: The Force Unleashed II to jakaś skandalicznie słaba i niedopracowana gra. Taką zdecydowanie nie jest, choć z pewnością można by jej wiele zarzucić. Firma moje zaufania na całe życie, albowiem bez jakiegokolwiek ostrzeżenia czy informacji wcisnęła mi, czyli potencjalnemu klientowi mającemu zamiar wydać 200 PLN na ich grę, półprodukt, który bardziej przypomina pierwszy odcinek wielkiej serii gwiezdnych DLC, aniżeli pełnoprawną kontynuację całkiem niezłego The Force Unleashed sprzed 2 lat.

To nie jest oburzające. To jest moim zdaniem skandal. I ohydna potwarz dla wszystkich fanów Gwiezdnych Wojen, którzy obiecywali sobie po tym tytule naprawdę wysokiej jakości rozgrywki...

Dalsza część tekstu pod wideo

Me zdenerwowanie dziwi tym bardziej, że... przecież zadeklarowanym fanem Star Wars nigdy nie byłem. Wszystko w The Force Unleashed II zaczęło się całkiem w porządku. Ekran tytułowy upstrzony został literami układającymi się w kultowe zdanie "Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...", był też Starkiller i najbardziej charyzmatyczna persona w uniwersum Star Wars, czyli sam Lord Vader. Już na początku, będąc na planecie Kamino (daruję sobie tłumaczenia, bo recenzja zamieniłaby się w encyklopedyczny wpis) dowiadujemy się, że wcale nie jesteśmy Starkillerem, a jedynie jego klonem. I w związku z tym, że będąc jedynie marną podróbką nie mamy możliwości, by w 100%-ach przejść na Ciemną Stronę Mocy (syndrom "JP na 50%, bo się trochę boję"), toteż musimy zostać... unicestwieni. Po prostu. Wtem Starkiller podejmuje szybką decyzją o buncie, spada wiele setek metrów w dół, obowiązkowo w strugach zacinającego w ekran rzęsistego deszczu, akompaniamencie bardzo dobrze pasującej do sytuacji muzyki oraz przy oprawie, która zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. "Nieźle!", pomyślałem. "Wow", wyburczałem pod nosem w tym samym momencie. Faktycznie, początek gry robi piorunujące wrażenie i, niestety, doskonale oszukuje gracza. Sprzedaje mu solidnego kopa w twarz tylko po to, by po chwili opaść niczym nieodpowiednio wypiekane ciasto. LucasArts, jak można było po tak spektakularnym trzęsieniu ziemi zaoferować totalnie schematyczną rozgrywkę, która momentami przebija przysłowiowe flaki z domieszką oleju?

Oczywiście nie mam zamiaru ganić The Force Unleashed II za nieumiejętnie moim zdaniem poprowadzoną rozgrywkę i brak rozmachu przedstawionej weń historii, albowiem nie to jest w slasherach najważniejsze. Pomijam już fakt miłosnych zawirowań głównego bohatera i nieumiejętność pomocy całej galaktyce ze względu na wspomniane miłostki. Faktem jednak jest, że uniwersum Star Wars to epickie wydarzenia oglądane oczami epickich postaci, w epickim międzygalaktycznym sosie i z epicką ścieżką dźwiękową w tle. A jednak! Pośród całej tej fabularnej przeciętności The Force Unleashed II jest jednak kilka momentów, które robią na graczu dobre wrażenie. Spotykamy Mistrza Yodę, co automatycznie wrzuca na nasze usta banana od ucha do ucha, a zlecenie na naszą głowę otrzymał sam Boba Fett, co bardziej martwi, niż cieszy. Cała linia fabularna ucieka jednak cichaczem, gdzieś z boku. Trudno mówić o jakiejkolwiek porcji emocji. W tym elemencie najnowsza Castlevania bije The Force Unleashed II na głowę, o God of War III w ogóle nie wspominając. Oczywiście, jak obiecywałem, nie będzie rzutowało to na ocenę końcową.

Starkiller to istota potężna na tyle, że już na samym początku gry jest w stanie dwoma ciosami poszatkować skutecznie każdy typ wroga, poczynając od zwykłych białych Szturmowców, przez zmechanizowane pojazdy kroczące oraz strzelców, na uzbrojonych w energetyczne miecze obosieczne elitarnych żołnierzach kończąc. I wszystko byłoby w porządku, gdyby zaoferowano nam odpowiednią dużą ilość możliwości ich eksterminacji. Tymczasem w The Force Unleashed II autorzy nie wprowadzili chyba żadnej nowej mocy od czasu pierwszego The Force Unleashed. Znowu mamy jedynie rzut mieczami świetlnymi w stronę przeciwnika, błyskawice, momentalne odepchnięcie przeciwników oraz umiejętności telekinetyczne. Znowu kolejne dopałki wpływają jedynie na siłę owych czterech umiejętności, zamiast oferować po pewnym czasie gry coś zupełnie nowego. Nuda. Oczywiście byłbym wobec Was nieuczciwy, gdybym nie wspomniał o dwóch rodzajach całkiem nieźle wyglądających kombinacji ciosów wykończeniowych oraz możliwości chwilowego wpłynięcia na myśli oraz umysł przeciwnika. Niestety, ta ostatnia opcja przydaje się bodajże trzy razy w trakcie całej gry. Umiejętność telekinetycznego podnoszenia i ciskania przedmiotami jest dokładnie tak samo niedopracowana, jak miało to miejsce w pierwszej części. W dalszym ciągu występują karygodne problemy z namierzaniem odpowiednich celów. Całość jest nieintuicyjna i mało wygodna. Co przez te dwa lata robiło LucasArts? Poprawiało grafę?

Może w samym systemie walki gra zaoferuje coś nowego? Powiem wprost. Nie. W porównaniu do pierwszego The Force Unleashed, kontynuacja wydaje się być wyłącznie ładniejszą i bardziej płynną kalką rozwiązań, które może i dwa lata temu mogły umiarkowanie cieszyć, ale dziś nie wytrzymują nawet jednej rundy w starciu z konkurencją. Miecz świetlny to jakaś słabizna na kółkach, przez co jesteśmy zmuszeni do używania konkretnych mocy. Na plus muszę jednak zaliczyć fakt, że The Force Unleashed nie jest kolejnym tytułem slashero-podobnym, który nachalnie starałby się naśladować wydane w 2005 roku God of War. Nie mamy tutaj żadnych mieczy świetlnych zamocowanych na energetycznych łańcuchach, przez co gracze znudzeni dotychczasowym wyglądem siekanek HD mogą w przygodach Starkillera odkryć drugie, może nawet trzecie dno. I przyznaję to otwarcie. Choć niestety, mnie się to nie udało. Nad czym ubolewam własnymi łzami. Odblokowywanie kolejnych poziomów czterech mocy sprawia, że wraz z biegnącym czasem Starkiller staje się niemożliwą do zatrzymania maszynką do mielenia imperialnego mięsa armatniego. Zero innowacji, zero nowości, zero jakichkolwiek pomysłów na to, by urozmaicić mi zabawkę, na którą wydałem przecież 200 PLN. Gra nudzi, i to już od połowy drugiego poziomu. Skandal to tym większy, że całość kończymy w czasie podobnym, jaki trzeba było poświęcić na ukończenie Vanquish, czyli mniej więcej 4 godzin. Tyle tylko, że produkcja Platinum Games napakowana została ogromną ilością dynamicznych i zajmujących patentów, które co rusz urywają nam łeb przy samych kostkach! Nie mogliśmy ani na moment odłożyć pada i wyraźnie dało się wyczuć, że szanuje ona nasz cenny czas. A tutaj? Tutaj mamy z kolei...

Tak, korytarzowa struktura poziomów i tragiczne w skutkach niezagospodarowanie oferowanej nam przez LucasArts przestrzeni to gwóźdź do trumny The Force Unleashed II. Wchodzimy do korytarza, wycinamy wyskakujących wrogów i... drzwi. "Spoko", pomyślałem. Otworzyłem je i znalazłem się w kolejnym, bliźniaczo wyglądającym korytarzu do poprzedniego. Znowu zmuszony zostałem do użycia mocy przeciwko oponentom, i znowu drzwi. Nerwowo wszedłem w kolejny korytarz z nadzieją, że tym razem znajdę w nim coś nowego. I znalazłem! Nowy rodzaj przeciwnika, z którym rozprawiłem się w sposób identyczny, co z poprzednimi. I zamiast drzwi doszedłem do... windy, wyglądającej notabene bardzo podobnie do wspomnianych drzwi. Ręce mi opadły. Tytuł LucasArts popadł w tragiczny korytarzowy schemat, który wyczuwalny jest tu zdecydowanie bardziej, aniżeli w części pierwszej. O ile ostateczne starcie to moim zdaniem jedna z najgorszych i najnudniejszych walk, jakie ostatnimi czasy miałem okazję przeżyć, tak walka wielkim Gorogiem dała mi całkiem dużo przyjemności. Nie odkryję Ameryki jeśli powiem, że trzeba na niego znaleźć odpowiedni sposób i stosować go do momentu, aż cielsko nie spadnie z położonego na podwyższeniu miasta. A my za nim! I okładamy go mieczem świetlnym! Szkoda, że takich motywów nie zaaplikowano więcej. No, chyba że myślicie o skopiowanym z innych gier unikaniem przeszkadzajek w locie. Bossów w grze jest niestety tylko dwóch. Nie starczyło czasu na więcej. Eh.

Przeciętniak? Jak najbardziej. Stwierdziłem jednak, że zaprę się jak osioł i ukończę The Force Unleashed II. Myślałem, że tytuł ten zaoferuje mi jakieś 8 godzin rozgrywki. Niestety, przeliczyłem się. Nie dość, że gra skończyła się po niespełna czterech godzinach, to na dodatek zrobiła to w sposób, który absolutnie wymusza na LucasArts albo wydanie płatnego DLC, albo zapowiada... wspomniany przeze mnie we wstępie cykl odcinków kolejnego serialu z cyklu "Pociśnijmy ludziom Star Wars za 200 PLN, przecież i tak kupią, to fanatycy". Po grze, za którą płacę pełną sumę, oczekuje satysfakcjonującego lub zwyczajnie logicznego zakończenia całej opowieści. A tutaj nie dość, że całość pozostawia miliony niedopowiedzianych wątków, to na dodatek jest zwyczajnie płytka i zbyt nagła, by w ogóle mówić o jakimkolwiek zakończeniu. Widzimy tylko Bobę Fetta podążającego za kimś (nie powiem kim, byłby spojler) w przestrzeni kosmicznej i... to właściwie wszystko. Co to do jasnej cholery ma być!? Nudna gra na 4 godziny za pełną cenę? Podziękuję.

I żeby nie było, że wyłącznie narzekam - oprawa The Force Unleashed II to klasa sama dla siebie. Serio, gra wygląda świetnie i patrzenie na to, co wyrabia na ekranie telewizora Starkiller, przywodzi na myśl praktycznie same pozytywne emocje. Co prawda jakość grafiki nie ma wielu okazji, by zaszpanować przed nas jakimiś super-efektami, albowiem duża część gry dzieje się właśnie w korytarzach, ale i tak nie można nie docenić kunsztu z jakim LucasArts wykreowało swój najnowszy tytuł. Animacja zarówno postaci jak i przeciwników to cud, miód i miliony ton orzeszków oblanych soczystą, mleczną czekoladą, a efekty towarzyszące wywoływaniu poszczególnych mocy będą potrafiły strzelić w twarz przeciętnego gracza. Kamera zwariowała tylko w kilku momentach i ogólnie spisuje się dużo lepiej, niż w konkurencyjnej Castlevanii: Lords of Shadow. Niestety, w związku z owymi wspaniałościami okazuje się, że framerate w wielu momentach spada do niebezpiecznego poziomu. Nie przeszkadza to jakoś drastycznie podczas gry, ale dało się wyczuć, że optymalizacja danego kodu minimalnie kuleje. Oprawa muzyczna i dźwięki? Moim zdaniem nie ma się do czego przyczepić. Są iście star-warsowe i klimatyczne, dokładnie takie, jakich wymagają od nich fani owego uniwersum. Osobiście brakowało mi zdecydowanie charakterystycznych dźwięków mieczy świetlnych, ale to szczegół, na który większość graczy może w ogóle nie zwrócić uwagi.

Star Wars: The Force Unleashed II to gra nudna, krótka i mało emocjonująca. Co ma na swoją obronę? Całkiem niezły system walki i świetnie wyglądające moce. No i oczywiście oprawę z górnej półki. Niestety, wszystko to już widziałem, jeśli nie w innych grach gatunku (co można jeszcze znieść), to w pierwszym The Force Unleashed. Kontynuacja wprowadza zwyczajnie zbyt mało nowości, by móc nazwać ją z czystym sumieniem pełnym produktem. Gdyby gra oferowana była za - powiedzmy - 129 PLN, wtedy mógłbym z czystym sumieniem polecić Wam jej zakup. Do końca grudnia zostało co prawda jeszcze trochę czasu, ale nie zmienia to faktu, że wraz z tą recenzją pojawił się główny kandydat do miana największego niewypału roku 2010. A miało być tak pięknie...

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Star Wars: The Force Unleashed II

Atuty

  • Oprawa audio-wideo
  • Moce
  • Kopiący w twarz początek (i tylko on)

Wady

  • Krótka
  • Nudna (i przy tym krótka!)
  • Powtarzalna
  • Mało epicka
  • Niewiele urozmaiceń

Gdyby odbywał się konkurs na najbardziej zmarnowaną kontynuację, Force Unleashed II wygrałoby w przedbiegach. Co za strata czasu.

Pyszny. Strona autora
cropper