Super Mario Odyssey - recenzja gry

Super Mario Odyssey - recenzja gry

Wojciech Gruszczyk | 27.10.2017, 19:35

Widzisz Nintendo - myślisz Mario? Od premiery Nintendo Switch na sprzęcie zadebiutowało kilka nowych, mocnych IP, jednak prędzej czy później musiał pojawić się On. Przystojny niczym Tony Stark, potężny niczym Thor i nieprzewidywalny niczym Hulk? Nie, nie, i pewnie nie, ale Mario powraca w swoim niepowtarzalnym stylu. I potwierdza siłę wielkiej marki Japończyków.

Nintendo Switch rozpędza się z każdym kolejnym miesiącem, bo choć Nintendo nie zapewniło swojej najświeższej platformie 69 hitów na start, to już za kilka miesięcy firma dobije do tej okrągłej liczby gier z serii „musisz mnie mieć”. Japończycy systematycznie, małymi i zarazem efektownymi krokami budują zestaw produkcji, które sprawiają, że trudno nawet przeciętnemu Kowalskiemu przejść obojętnie obok nowej platformy legendarnej korporacji. I nie musieliśmy długo czekać na pierwszą, konkretną opowieść wąsatego Mariana. Znany heros wskoczył na ekran mojej konsoli w wyjątkowo efektowny sposób i przypomniał mi najlepsze lata dzieciństwa.

Dalsza część tekstu pod wideo

Historia pewnego rozwodu

Chciałbym zacząć ten tekst od zapowiedzi niepowtarzalnej historii pełnej dramatów, trudnych wyborów moralnych, przynajmniej pięciu zwrotów akcji, ale Wy doskonale wiecie, że Mario nie oferuje takich przyjemności. Mario powraca w typowym dla siebie wdzianku, z równo przyciętym wąsem i ze znanym problemem – w pierwszych trzech minutach widzimy świetnie zrealizowaną walkę legendy Nintendo z jego odwiecznym wrogiem, po której Marian traci swój znany kapelusz, a  Bowser znika na sterowcu z Księżniczką Peach. Nasz wojak ma jak zawsze sporo szczęścia, bo akurat trafia do świata, w którym spotyka tajemniczego współtowarzysza niedoli – kapelusz o imieniu Cappy również szuka rzucającego ognistymi kulami porywacza, bo wielbiciel „Różowej Brzoskwinki” porwał jeszcze Tiarę, czyli siostrę nowego przyjaciela Mario. Nie będzie raczej wielką niespodzianką, że Tiara ma wylądować na głowie Peach podczas ceremonii zaślub, a naszym zadaniem jest wskoczenie na imprezę po słowie „jeśli ktoś ma coś przeciwko, to niech powie to teraz lub…” i przerwanie wydarzenia. Nie musieliście spędzić ostatnich pięciu lat na jedzeniu pizzy, siedzeniu w kanałach i ogarnianiu okolicznych grzybów, by przewidzieć zakończenie tej epickiej przygody, ale nie ukrywam, że sama realizacja stoi w tym wypadku na najwyższym poziomie. To takie Nintendo w każdym najmniejszym, dopracowanym calu.

Jak już wspomniałem, główny bohater stracił część garderoby, ale z pomocą bardzo szybko przychodzi Cappy, który nie tylko zamieni się w każdą czapkę, lecz to właśnie za jego pomocą Mario może rywalizować z napotkanymi przeciwnikami. Heros rzucając nowym znajomym w przeciwnika, wciela się w niego i przejmuje jego umiejętności. Pomysł banalny, jednak w rękach magików z Nintendo to broń ostatecznej zagłady. Twórcy w kapitalny sposób łączą prostą mechanikę z całą produkcją, a w zasadzie na jej podwalinach budują rozgrywkę. Na każdym kroku spotykamy przeciwników, by wskakując w ich buty przykładowo rzucać młotkami jako Hammer Bro, atakować rywali jako Bullet Bill, wcielić się w typowego Goomba lub stać się czołgiem Shermanem i strzelać do wrogów, niszczymy wszystkich na swojej drodze w skórze T-Rexa, przeskakujemy wielkie odległości jako kwiatek Uproot, stajemy się kulką lawy i podróżujemy po niedostępnych zazwyczaj miejscówkach, używamy długiego dzióbka ptaka Pokios do wdrapywania się po ścianach lub na kilka minut stajemy się kamieniem Moe-Eyes, który potrafi dostrzec niewidzialne dla normalnego śmiertelnika kładki. Właśnie takimi przyjemnościami uszyta jest gra, bo autorzy na każdym kroku zaskakują przemyślanym połączeniem na relacji bohater-czapka-świat-rywal.

Nowy kompan nie tylko pozwala głównemu bohaterowie na kontrolowanie przeciwników, ale chętnie zajmuje rolę przykładowo kawałka drewna, wyrzutni, czy też drążka pozwalając dostać się do wyznaczonych celów.

Gonitwa za panną młodą

Mario ponownie „goni za króliczkiem”, a tym razem w całej tej podróży pomaga mu tytułowa Odyssey’a. Jest to czerwono biały statek zasilany za pomocą Księżyców – w konsekwencji naszym zadaniem jest pogoń za ekipą Bowsera planującą ślub, a na każdym przystanku, czyli w kolejnym świecie, musimy szukać „energii”. Jak to często w tej serii bywa, niemal zawsze spóźniamy się o przysłowiową sekundę, jednak zamiast kontynuować podróż, musimy uzupełnić paliwo, więc biegamy po kolejnych lokacjach, pomagamy okolicznym mieszkańcom i czerpiemy garściami z tych wszystkich platformowych rozkoszy.

Za każdym razem miejsca są przygotowane z totalną dbałością o najdrobniejsze detale, bo choć z pozoru większość krain wydaje się ogromna, to jednak wystarczy kilka chwil, by obrać odpowiednią drogę, dzięki której znajdujemy kolejne Księżyce. Twórcy jednak nie korzystają z ostatnich, dość utartych schematów i nie skupiają się tak mocno na elementach platformowych jak w przypadku Super Mario Galaxy, czy też Super Mario 3D World, a zdecydowanie chętniej pozwalają bawić się w odkrywce i konsekwencji gameplay przypomina bardziej Super Mario 64, czy też Super Mario Sunshine. Ma to oczywiście odzwierciedlenie w koncepcji produkcji, której głównym elementem jest Cappy i wcielanie się w kolejne postacie lub składniki krajobrazu. Trudno jednak choćby przez chwilę narzekać, bo kolejne światy odwiedza się ze sporą przyjemnością – natraficie tutaj między innymi na owiany mrokiem Cap Kingdom (świat Cappy’ego i Tiary), rajską wyspę Cascade Kingdom, pełną piasku lokację Sand Kingdom, wielki las Wooded Kingdom, podwodną miejscówkę Lake Kingdom, tajemniczy i pełny dziwnych stworów Lost Kingdom, miasto ze wszystkich zwiastunów Metro Kingdom, śnieżny teren Snow Kingdom, plażę z dużym wodnym terenem Seaside Kingdom, pełną owoców i warzyw Luncheon Kingdom, czy też oczywiście Bowser’s Kingdom. Każde miejsce charakteryzuje się świetną atmosferą i faktycznie można poczuć, że autorzy przyłożyli się do stworzenia najdrobniejszego piksela.

Problemem jednak okazuje się liczba faktycznych „Królestw”, bo choć po zakończeniu historii na mapie świata pojawia się piętnaście punktów, to jednak tylko dziesięć odgrywa faktyczną rolę w przygodzie, a tym samym angażuje gracza na więcej niż kilka minut – podstawowe rozpracowanie terenów to zabawa na 50-60 minut. Prosta matematyka jest dość bolesna, bo po około 9-10 godzinach zakończyłem główny wątek i… Miałem ochotę na znacznie więcej. To oczywiście nie koniec zabawy, bo po powrocie do Mushroom Kingdom możemy latać do wszystkich miejscówek i szukać kolejnych Księżyców, jednak szczerze liczyłem na poprowadzenie wydarzeń przez deweloperów przez przynajmniej kilka dodatkowych godzin.

Wielka miłość bez wyzwań

Istotnym elementem rozgrywki w trackie historii są jeszcze walki z bossami. Mario i Cappy muszą nie tylko rywalizować z Bowserem, bo przeciwnikami jest również zespół pięciu królików, którzy zajmują się organizacją wesela, a nie możemy jeszcze zapomnieć o takich przyjemniaczkach jak wielka ośmiornica lub nawet ogromny elektryczny insekt-robot. Niestety, tytuł od pierwszej do ostatniej minuty nie oferuje wyczekiwanych wyzwań i nawet pojedynki z bossami opierają się na ataku z wykorzystaniem okolicznego stwora, nad którym przejęliśmy kontrolę lub rzuceniem w przeciwnika czapką, by następnie wskoczyć na jego głowę. Autorzy niezbyt chętnie zabijają Mario, właśnie z tego powodu ukończyłem przygodę przy dwóch posiedzeniach i w trakcie całej zabawy zginąłem tylko kilkukrotnie… Jednak to nawet nie ze względu na pojedynek z kolejnym przeciwnikiem, a po prostu przez zagapienie się i przykładowo złe wycelowanie ze skokiem. Mam przy tym wrażenie, że zobaczenie ekranu „Game Over” jest w zasadzie niemożliwe, bo heros przy jednym podejściu korzysta z trzech żyć (podobnie jak w Super Mario Galaxy), a nawet jeśli zginiemy, to tracimy wyłącznie dziewięć monet. Co ciekawe, autorzy oferują nawet dwa poziomy trudności, ale ten „słabszy” jest przeznaczony wyłącznie dla najmłodszych... Choć obawiam się, że nawet oni w pewnej chwili zapragną krwi.

Mimo braku faktycznego zagrożenia, trudno było mi się oderwać od Super Mario Odyssey, ponieważ tytuł zaraża od pierwszej minuty. W grze po kilku sekundach pojawia się chęć sprawdzenia jeszcze jednego rogu mapy, zerknięcia do kolejnego świata, poszukania kolejnych Księżyców i właśnie z tego powodu nie zdziwię się, jeśli wielu fanów marki zasiądzie do tej historii i wstanie od konsoli po dobrych 10-12 godzinach. Produkcja to esencja trójwymiarowej platformówki, w której bieganie sprawia tonę frajdy – Mario ponownie korzysta z dalekich Leapów (dalekie skoki), Rolla (turlanie się), Ground Pound (atak z góry), Tripe Jumpów (sekwencyjny, potrójny skok), Spin Jumpów (ruch związany z kręceniem się w powietrzu) i pod wieloma względami jest to po prostu Mario. Autorzy w tym wszystkim genialnie bawią się formą, lubią eksperymentować i wykorzystywać znane motywy – dobrym przykładem jest płynne przejście z rozgrywki 3D w 2D (wskakujemy przykładowo w ścianę i czerpiemy garściami z klasyki), a ta mechanika została wprost idealnie wcielona w ramy nowego produkcji.

Zaplanowano w mały sposób urozmaicić produkcję, więc w każdym świecie zdobywamy nie tylko wspomniane Księżyce, ale również specjalne monety. Gotówkę przeznaczamy na kupowanie gadżetów oraz kolejnych strojów – zakupy w najmniejszym stopniu nie wpływają na rozgrywkę, ale jest to sympatyczny dodatek, który jest w zasadzie świetnym uzupełnieniem rozbudowanego SnapMode. Nintendo idzie drogą konkurencji i pozwala tworzyć zdjęcie z wykorzystaniem specjalnych filtrów i dzielić się nimi ze znajomymi. Z ciekawostek dodanych do produkcji warto wyróżnić jeszcze tryb dla dwóch graczy, który można odpalić w dowolnym momencie – w tej sytuacji zainteresowani łapią do rąk po jednym Joy-Conie i wcielają się w Mario lub Cappy’ego. Pomysł niezły, realizacja średnia, bo czapka zdecydowanie za łatwo znika z pola widzenia, a trudno też mówić o wielkiej współpracy. Tutaj wciąż gameplay polega na wykorzystaniu nowego przyjaciela Mariana i w tego powodu nie jest to produkcja idealna do kooperacji. Gra oczywiście wspiera trzy tryby konsoli (stacjonarna, przenośna i tablet), ale zdecydowanie najlepiej grało mi się w dwóch sytuacjach – po podłączeniu konsoli do dużego TV (Pro Controller!) i w wersji handheldowej (podłączone oba Joy-Cony do sprzętu). Deweloperzy pozwalają wyciągnąć kontrolery i za pomocą ruchów łapy rzucać czapką, ale w takiej sytuacji często trudno wycelować w wyznaczonego przeciwnika.

Japończycy zaskakują na jeszcze jednym polu – Super Mario Odyssey wygląda wprost fantastycznie i to bez wątpienia jedna z najlepiej wyglądających produkcji na sprzęcie Nintendo. Mario rusza się z gracją, jego animacje są świetne i chociaż czasami w oczy gryzą ząbki na elementach otoczenia, to jednak w trakcie zabawy trudno tak naprawdę skupić się na takich drobnych „detalach”, bo lokacje są kolorowe, świetnie prezentują się przeciwnicy (króliki rządzą!), a nie możemy przy tym zapomnieć o wstawkach filmowych, które potrafią wprost zachwycić.

Nic więcej, nic mniej. Nintendo ponownie hipnotyzuje

Super Mario Odyssey to kolejna gra z serii „musisz mnie mieć”, bo Nintendo oferuje fantastyczny gameplay przepełniony pięknymi światami i znanym bohaterem. Można przy tym wszystkim ponarzekać na poziom trudności lub czas rozgrywki, jednak mimo to nowa przygoda Mariana jest kolejnym powodem do posiadania w domu Nintendo Switch. Nie można mówić o takiej rewolucji, jak w przypadku The Legend of Zelda: Breath of the Wild, ale to bez wątpienia jedna z najlepszych trójwymiarowych platformówek ostatnich lat.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Super Mario Odyssey

Atuty

  • Fantastyczne wykorzystanie czapki
  • Piękne i zróżnicowane światy
  • Gameplay uzależnia od pierwszej minuty
  • Ta gra została uszyta z pełną perfekcją

Wady

  • Panowie, dlaczego tak krótko?
  • A może podkręcimy poziom trudności?

Mario powraca w świetnej formie i... Pozostawia niedosyt! Jego nowa przygoda oferuje kapitalną rozgrywkę, przez którą trudno oderwać się od konsoli... To kiedy ta kontynuacja?
Graliśmy na: NS

Wojciech Gruszczyk Strona autora
Miał przyjść do redakcji zrobić kilka turniejów, ale cytując klasyka „został na dłużej”. Szybko wykazał się pracowitością, dzięki której wyrobił sobie pozycję w redakcji i zajmuje się różnymi tematami. Najchętniej przedstawia wiadomości ze świat gier, rozrywki i technologii oraz przygotowuje recenzje gier i sprzętu. Jeśli jest zadanie – Wojtek na pewno się z nim zmierzy. 
cropper