Fire Emblem Fates - recenzja gry

Fire Emblem Fates - recenzja gry

Wojciech Gruszczyk | 04.05.2016, 19:56

Zgodzicie się ze mną, że od czasu do czasu na rynku pojawiają się perełki, dla których warto posiadać w domu kolejną platformę? Ja przed kupieniem Nintendo 3DS-a zrobiłem sobie prosty rachunek sumienia i po przeglądaniu nadciągających premier zatrzymałem się na Fire Emblem: Fates. Tytuł urzekł mnie wiele miesięcy temu i właśnie między innymi z powodu tej pozycji zapadła decyzja, a ja kolejny raz zaufałem sprzętowi Nintendo. Po wielu godzinach walki, po poznaniu dwóch historii jestem pewien jednego – było warto. 

Naszego herosa poznajemy w momencie, gdy wraz ze swoją rodzinką cieszy się każdą wolną chwilą w królestwie Nohr, jednak jego dyktatorski ojciec król Garon wciąż planuje zniszczenie sąsiadującego królestwa Hoshido. Po zaledwie kilku minutach wyruszamy na pierwszą i jak się okazuje niezwykle kluczową misję. Starcie nie kończy się po naszej myśli, a bohater trafia w sidła odwiecznych wrogów. To jednak nie jest największym problemem, ponieważ Mikoto, czyli królowa królestwa Hoshido twierdzi, że jest naszą matką! Nasz prawdziwy ojciec został zabity przez Garona, który nas porwał do królestwa Nohr. Nie obawiajcie się, że właśnie dostaliście solidnym spoilerem w głowę, bo dopiero w tym momencie rozpoczyna się faktyczna rozgrywka i przygoda. Po kilku rozmowach ze starym-nowym rodzeństwem i starą-nową matką wyruszamy na walkę, która zaważy o dalszych losach całej opowieści.

Dalsza część tekstu pod wideo

Trzy historie jednego bohatera

Powyższy akapit przedstawia pierwszy rozdział z trzech odsłon Fire Emblem: Fates – Birthright, Conquest i Revelation – i dopiero tak naprawdę w tym momencie rozpoczyna się faktyczna historia. Jeśli sięgniecie po Birthright to zaufacie nowej-starej rodzinie i zmierzycie się z królestwem Nohr. Jeśli waszym zakupem okazał się Conquest, to powrócicie do starej rodziny i zaatakujecie przedstawicieli królestwa Hoshido, a jeśli zdecydujecie się porzucić wszystkich i wybrać rolę samotnika-buntownika, to poznacie Revelation. Ta ostatnia historia zadebiutowała wyłącznie w wersji cyfrowej, ale nie będę ukrywał, że jeszcze nie miałem okazji porzucić swojego starego życia.

Na dobry początek wybrałem drogę Birthright, w której przeciwstawiłem się armii króla Garona i był to strzał w dziesiątkę. Każda z przygód zawiera 28 rozdziałów, ale to właśnie zaufanie królowej Mikoto jest solidnym wstępem do rozgrywki. Twórcy wyraźnie nie szaleją wyzwaniami i nawet wybierając dodatkowe utrudnienia – takie jak permanentna śmierć bohaterów – można poradzić sobie bez większego problemu. Zdecydowanie trudniejsza przeprawa czeka na graczy w Conquest – przeciwstawienie się prawdziwej rodzinie wymaga od śmiałków solidnego warsztatu i lat praktyk w gatunku. Tutaj już nie polecam wskakiwać na głęboką wodę, bo możecie się z hukiem odbić od pozycji, a naprawdę warto poznać całą opowieść. Tutaj pojawia się pewien zgrzyt, bo gry wyraźnie ze sobą współgrają, tymczasem deweloperzy zmuszają klienta do kupienia dwóch, a nawet trzech tytułów, by móc poznać wszystkie wydarzenia. Często w Birthright miałem wrażenie, że specjalnie nie są dopowiadane wszystkie wątki, które zostały dopiero należycie rozwinięte w Conquest… Czy jest to fair w stosunku do graczy? Szczerze nie jestem przekonany.  

To podzielenie historii na trzy fragmenty niesie ze sobą również kilka wyraźnie słabszych momentów. Autorzy nie zdołali utrzymać wysokiego poziomu we wszystkich rozdziałach, ale poznanie wydarzeń przynosi wiele przyjemności. W niektórych chwilach śmieszą patetyczne dyskusje bohaterów, czy też rozterki protagonisty, ale w sumie i tak akcja broni się od początku do końca. Deweloperom jednak udało się przygotować bardzo różnorodne i wiarygodne rodziny, które ubarwiają każdą z historii – w zależności od wybranej drogi mamy do dyspozycji innych pomocników (prawdziwe rodzeństwo vs. podszywane rodzeństwo), a wojownicy inaczej reagują na zdarzenia, mają inne zdolności i przyczyniają się do różnych zawirowań na polu bitwy.

Warto na pewno dodać, że opowieści są upiększone wyśmienitymi animacjami, które przypominają filmy animowane. Deweloperzy kilkukrotnie pozwalają spojrzeć na fenomenalne sceny i można jedynie żałować, że te przerywniki nie trafiają na ekran częściej... Choć jest to oczywiście zrozumiałe – studio w ten sposób akcentuje ważne momenty w opowieści. Sama rozgrywka nie wygląda już tak dobrze, ale odnoszę wrażenie, że gra po prostu prezentuje poziom serii – zbliżenia podczas starć wyglądają ładnie, ale z drugiej strony trudno zachwalać oprawę prezentującą taktyczne przyjemności.  

Miłość esencją pojedynków

Niezależnie od wybranej produkcji główną osią rozgrywki jest turowa walka. Turowa walka na najwyższym poziomie, która nagradza trzymającego konsolę w łapach gracza za spryt, znajomość posiadanej armii i od pewnego czasu wyrafinowanie. W każdym rozdziale wpadamy do lokacji, w której z lotu ptaka obserwujemy przeciwników i możemy planować działania. Dopiero dochodząc do przeciwnika obserwujemy zbliżenie na wojowników i za każdym razem jesteśmy świadkami efektownej animacji. Rywalizacja dość szybko przypomina rozbudowaną partię szachów, w trakcie której każdy ruch trzeba dokładnie przemyśleć, zaplanować, a jednocześnie nie można zapomnieć o drugim ekranie, dzięki któremu sprawdzenie skuteczności wybranego ataku to ułatwienie. Do naszej dyspozycji oddano różne klasy bohaterów i po zaledwie kilku godzinach rozgrywki, armia prezentuje się bardzo solidnie. Niektórzy mogą nawet narzekać na dobrobyt, bo autorzy zdecydowali się nagradzać postacie punktami doświadczenia wyłącznie za zadane obrażenia lub pokonanych oponentów, więc nawet przy kompletowaniu bohaterów, którzy wezmą udział w jatce, dokonujemy ważnych wyborów.

Te decyzje mają większy wpływ w Conquest, ponieważ w tej odsłonie nie pojawiają się misje poboczne. Autorzy zdecydowali się urozmaicić historię – pojawiają się niestandardowe walki – jednak nie możemy dopakować zespołu wysyłając na misje zwiadowcze, czy też sprawdzając zdolności podczas oblężenia zamku. Takich wyzwań nie brakuje w Birthright i jest to również dodatkowy element, przez który ta odsłona jest łatwiejsza. W Conquest możemy skupić się wyłącznie na fabule, w której zadania są trudniejsze i dłuższe.

Pojedynki przypominają rozbudowane partie szachów z jeszcze jednego powodu – bohaterowie oddziałują na siebie i dzięki odpowiednim relacjom mogą zadawać większe obrażenia, bronić przyjaciół i wspomagać ich na polu walki. Dawno nie widziałem tak rozbudowane systemu, który sprawia, że podczas całej historii musimy dbać o odpowiednie relacje postaci. Ten zmyślny system może zaprowadzić do narodzin prawdziwej miłości między współtowarzyszami, ale biada wam, jeżeli doprowadzicie do śmierci któregokolwiek z zespołu. Może to brzmi zabawnie, ale te cyfrowe zażyłości miały na mnie spory wpływ, a w trakcie rozgrywki stworzyłem sobie bandę przyjaciół-kochanków, którzy wspierali siebie w każdej możliwej sytuacji. Deweloperzy poszli nawet o krok dalej i pozwalają bohaterom wchodzić w intymne relacje, z których mogą powstać nowi wojownicy. Dzieciaki dołączają do naszego zespołu po wykonaniu zadania, ale warto zadbać o „młodą krew”, bo herosi dysponują naprawdę sporą siłą i potrafią skopać tyłki na polu walki.

Rozwój w automacie, ale przynajmniej mamy zamek

Przy tych sporych zachwytach muszę jednak wspomnieć o samym rozwoju armii, który został potraktowany po macoszemu. Pod względem wszystkich dostępnych elementów, to właśnie podnoszenie poziomów wypada najsłabiej. Tylko na początku mamy większą swobodę w kreowaniu herosa – na start tworzymy bohatera, wybieramy płeć, ustalamy wygląd – jednak pozostałe aspekty są przydzielane samoistnie. Za zdobyty LVL zyskujemy losowe statystyki, a od czasu do czasu wpadnie nowa umiejętność. W żadnym wypadku nie możemy decydować o rozwoju protagonisty. Jedynie większa ingerencja jest możliwa w momencie zmiany klasy i awansu na wyższy poziom – poziom zostaje zresetowany i możemy ponownie zbierać XP. Może jestem przyzwyczajony do bardziej europejskiego stylu RPG-ów, ale w tym przypadku brakuje mi dostosowywania zdolności, czy też rozdzielania punktów. Oczywiście czuję założenia projektu, ale autorzy w tym wypadku powinni odrobinę zrewolucjonizować swoją serię.  

Pomiędzy misjami-rozdziałami wpadamy do naszego zamku, który pozwala odetchnąć od ciągłych walk. W tym miejscu za zarobione punkty tworzymy nowe budynki, gdzie następnie między innymi kupujemy bronie, pancerze, gotujemy obiady, bierzemy udział w walkach, czy po prostu wskakujemy do naszego ciemnego pokoju i urządzamy schadzki z inną postacią. Magia relacji ma silnie ugruntowaną pozycję, bo autorzy pozwalają na przyjemny flirt. W miejscówce zawsze znajdują się wszyscy towarzysze broni, z którymi również możemy pogadać, odebrać od nich przedmiot, czy po prostu zadbać o przyjaźń. Jest to istotny element w późniejszych-trudniejszych etapach rozgrywki, jednak warto dbać o współtowarzyszy od samego początku, bo pod koniec historii może być za późno i będzie pozamiatane. Polecam na starcie wybrać sobie ulubieńców, o których będziemy się szczególnie troszczyć – to pomaga zżyć się z bohaterami, a jednocześnie ułatwia rozgrywkę. Jednocześnie, rozmowy przynoszą sporo ciekawostek, dzięki którym lepiej poznajemy herosów i otrzymujemy sporo wieści z całego świata, konfliktu królestw, czy też wydarzeń, które miały miejsce przed rozpoczęciem wielkiej wojny. To spora dawka wiedzy, która nie jest niezbędna do poznania opowieści, ale łata niektóre luki i pozwala spojrzeć na Fire Emblem z odrobinę innej strony.

[ciekawostka]

Dla takich gier warto posiadać dodatkową platformę

Fire Emblem Fates to wielka opowieść. Mam jednak świadomość, że autorzy przygotowali ogromną historię, która została podzielona na trzy przygody. W tej sytuacji trzeba(!) nabyć trzy gry, ale możecie mieć pewność, że poznacie ciekawą historię obładowaną soczystą, taktyczną walką. Tytuł zauroczył mnie od początku i trzymał w zachwytach przez wiele godzin. Na liczniku mam już ponad 70 godzin, a dopiero przygotowuję się na rozszerzenie.

Niektóre elementy można było lepiej rozegrać, ale w ostateczności i tak dostajemy rozgrywkę na najwyższym poziomie, która muszą poznać wszyscy sympatycy gatunku. Taktyka, przyjaźnie, dobór współtowarzyszy, romanse i jeszcze raz sporo taktyki… Produkcje potrafią wymęczyć, ale każdy ukończony rozdział gwarantuje tonę satysfakcji. Grać!

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Fire Emblem Fates

Atuty

  • Taktyczna rozgrywka!
  • Przyjaźnie, romanse, miłości
  • Historia ukazana z trzech stron
  • Rozbudowa bazy jest miłym dodatkiem
  • Przepiękne przerywniki filmowe

Wady

  • Opowieści mają słabsze momenty
  • Droga zabawa

Szczerze? Właśnie na taki tytuł czekałem. Nie jest idealnie, ale od dawna miałem ochotę na tak taktycznie rozbudowaną rozgrywkę. Patent poznania historii z trzech stron barykady dodaje pozycji dodatkowego uroku.
Graliśmy na: 3DS

Wojciech Gruszczyk Strona autora
Miał przyjść do redakcji zrobić kilka turniejów, ale cytując klasyka „został na dłużej”. Szybko wykazał się pracowitością, dzięki której wyrobił sobie pozycję w redakcji i zajmuje się różnymi tematami. Najchętniej przedstawia wiadomości ze świat gier, rozrywki i technologii oraz przygotowuje recenzje gier i sprzętu. Jeśli jest zadanie – Wojtek na pewno się z nim zmierzy. 
cropper